Pomiędzy dopiero co rozwijającą się żółcią żonkili, a odświeżającą zielenią pasztetu szpinakowo-łososiowego trzeba się niestety było w pierwszy dzień świąt zmierzyć z od dawna ignorowaną plamą na łazienkowym suficie. Plamą z kategorii „pomyślę o tym jutro”, która zauważona jakiś czas temu wylądowała w szufladzie „coś trzeba z tym zrobić, to chyba zbyt duża wilgoć w łazience, ale nie jest to jeszcze na tyle tragiczne, żeby robić z tym coś natychmiast”. Po jakimś czasie powiększająca się plama miała status: „ nie wiem, czy my się aż tyle kąpiemy, czy coś z wentylacją nie tak, ale dlaczego to się powiększa”. Zdrowotne zjechanie do boksu oraz przedświąteczne przygotowania nadały plamie kategorię: „po świętach muszę się przejść do sąsiadki i zapytać, czy mnie czymś skrycie nie zalewa”. Ale dzisiaj, właśnie akurat dzisiaj, tak jakoś pomiędzy „ o jejku zaraz przyjdą goście na świąteczne śniadanie, a  ja jeszcze nie gotowa, dzieci serwetki na stół!”, a : „policz ile białych kiełbas mam do garnka wsadzić ?” problem plamy na suficie nabrzmiał do rangi: „ pilne, natychmiastowa interwencja wskazana! inaczej, ktoś czyniący ablucje, mógłby nie wyjść cało z łazienkowych czeluści, ewentualnie wyjść z systemem podwieszanego sufitu na głowie”.

No to stoimy. W łazience. Ja z gasnącą latarką w dłoni, tato w świątecznym sweterku na drabinie, Majli żądna sensacji, a taka chryja w świąteczny dzień to jednak mała sensacja, babcia panikująca, żeby wyłączyć korki, mama ze mną krztusząca się głupawkowym śmiechem. Czyli scena jak na polskiej budowie: jeden robi, reszta doradza, ewentualnie dzielnie asystuje, mocno drażniąc głównego wykonującego operację: „ zdejmijmy ten sufit i zobaczmy co tam się dzieje, uwaga może polać się na głowy”. A jak się poleje, to będziemy mieć jednocześnie śmigus dyngus, co przy kumulacji: przestawianie czasu, lany poniedziałek + prima aprilis to właściwie małe miki. No to sufit leci na dół, a raczej rozmoczone jak bułka w mleku resztki po nim. I oho! Odkrywamy winowajcę: podstępna czarna dziura, z której pomału skrapla się woda. Trzeba zatem powiadomić sąsiadkę, ale jutro. Nie będziemy jej świąt psuć i tak dzisiaj z tym nic nie zrobi. No i dobra, plan czyszczenia zrobiony, transformator od naświetlenia bezpieczny ( a wisiał na włosku, no naprawdę, że nikomu na głowę nie spadł, ojejku, ojejku), można z autoironicznym śmiechem, że jakoś pech od kilku dobrych dni nas nie opuszcza, zasiąść do faszerowanych jajeczek, bab i pasztetów.

I tak jakoś w ramach rozrywki przypomina mi się, że tylna ścianka w szafce kuchennej się obluzowała,  no to co?, no to, zajrzyjmy tam! może jedyny mężczyzna na gościnnych występach coś zaradzi. Hm. Po jakiś 10 minutach w kuchni maluje się następujący obrazek i mam jakby małe deja vu: tato tym razem na kolanach na ręczniku pod kuchennym zlewem, bo właśnie okazało się, że coś z rurek cieknie, no to tata za rurkę, córka za tatę, babcia za szmatę, Majli za aparat, mama w płacz (ze śmiechu). Tata rozbiera się prawie do rosołu, żeby jednak świątecznego wdzianka sobie nie przybrudzić. Brakuje jeszcze bokserek w zające i zdjęcie, które pstryka Majli byłoby idealną parodią Wielkanocy. Badamy poziom wody za szafką, narzędziem do pomiaru wody za szafką, czyli owiniętą papierowym ręcznikiem drewnianą łyżką.

Wracamy do stołu chichocząc. Przesyłamy sobie mmsy ze zrobionym cudownym ujęciem pod zlewem. Tata pyta, czy coś jeszcze do zrobienia mam, bo skoro mu tak dobrze idzie… No i wiesz jedzenie jest pyszne, ale o rozrywkę swoich gości to naprawdę potrafisz zadbać, hahah!

No cóż naprawdę bardzo się staram 😉

Mój dom w pierwszy świąteczny wieczór wygląda jak po przejściu wojsk ułańskich: oprócz resztek zastawy i jadła walającego się po stole, mam rozmontowaną szafkę śmietnikową w kuchni, śmietnik na widoku, reszta szafki w przedpokoju, kolekcjonowane z mozołem reklamówki z Biedronki rozrzucone przez kota po podłodze (ale radość kota: bezcenna), dwa pojemniki na segregację śmieci w centralnym punkcie kuchni, foliówka z resztkami sufitu w schowku, resztki sufitu oparte o wannę, połowa oświetlenia w łazience nie działa, w tym półmroku spoza ostałych na tej wojnie podwieszanych paneli wydziera plamami o różnych kształtach zamoczony sufit.

Przychodzi Barti, który przez większość dnia nie uczestniczył w wydarzeniach z powodu testowania nowej gry i komentuje jak w reklamie ING banku: „no teraz to już będziemy musieli zrobić ten remont!”

Aż się boję, co może się zdarzyć jutro…..

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

%d bloggers like this: