W pociągu do Jönköping, gdziekolwiek to qrwa jest, siedzimy, dziwimy się, że nic się nie telepie, nie chrzęści, nie czuć PKP-owskiego smrodku i mamy szansę włączyć nasze laptopy, sącząc kawusię, pobieżnie przeglądając najnowszą książkę Masłowskiej, mkniemy mijając małe cudowne drewniane domki, wyglądając Emila, który za chwilę wybiegnie ze swojej drewutni, ewentualnie rozkrzyczane dzieci z Bullerbyn, podziwiamy stada wełnianych kulek na polach, uśmiechamy się do konduktora, który oblewa nas kwadratowo brzmiącymi głoskami szwedzkiego i wspominamy wczorajszy wieczór.

Po dotarciu do hotelu, postanowiliśmy po krótkim odpoczynku wyruszyć do nowo otwartego i polecanego przez polską recepcjonistkę shopping center o dumnej, acz z początku trudnej do zapamiętania nazwie Emporia (po skojarzeniu z Emporio Armani nazwa ta stała się jakby bliższa). Od hotelowej barmanki dowiedzieliśmy się, że można tam dojechać busem numer 6. W strugach deszczu szukając rzeczonego przystanku przez ponad pół godziny nie traciliśmy humorów, dziwiąc się już coraz rzadziej, że każdy zaczepiony i pytany o drogę przypadkowy przechodzień, lepiej lub gorzej, ale radzi sobie po angielsku. Nagrodą za rozmyty makijaż i przemoczoną do podszewki kurtkę była kolacja poprzedzona oglądaniem wystaw i smutnym jednak stwierdzeniem, że całe życie miast przenosi się teraz do wielkich centrów handlowych, a umierają zwykłe sklepiki oraz lokale na starówce.

Pastę aglio e olio pozwoliłam sobie przygotować przez przemiłego Johana, którego całkiem niechcący zawstydziłam odpowiadając na jego pytanie „Co mogę od Ciebie dostać? (do zrobienia?)” moim „Co JA mogę od Ciebie dostać? (do zjedzenia)”. Kolor jego rumieńców zintensywniał przy pytaniu: czy lubię na ostro? -Lubię, ale nie dzisiaj.

Już kiedyś chyba w Berlinie byłam w takiej włoskiej knajpie, gdzie patrzysz, jak wybrany przez Ciebie kucharz przygotowuje daną potrawę. Jaki to jest cudowny widok, kiedy mężczyzna, no chłopak jeszcze, krząta się, rzuca na rozgrzany tłuszcz kawałki palącej chilli, smukłymi palcami rwie zieleń pietruszki oraz kończy spektakl wyławiając z wrzątku wybrane przez Ciebie fussili. Mogłabym tak stać i podziwiać w nieskończoność

Kiedy taki wieczór kończy się deserem o nazwie death by chocolate, to naprawdę, czy potrzeba czegoś więcej do szczęścia? Umrzeć jedząc czekoladowy tort? Ależ proszę bardzo, mogę już dzisiaj

A dzisiaj, dzisiaj Szwecja trochę mniej nam się już podoba. Zmarzliśmy na wielu przystankach autobusowych, dworcach, podczas przesiadek z renifera na pociąg i nie mogliśmy sobie nawet porządnie czegoś chlapnąć. Ostatecznie pocieszyliśmy się dwoma mini butelkami wina, owiniętymi w celach kamuflażu wełnianą czapką, wypijanymi po kryjomu na dworcowej ławce.

Teraz gnijąc nad frytkami z Burger Kinga marzymy o naszych polskich, ciepłych łóżkach, od których dzieli nas jeszcze kilka godzin tej krótkiej podróży.

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

%d bloggers like this: