I pociąg jak w świątecznej reklamie coca-coli pędzi z pohukującym Mikołajem w rytm świdrującej i podnoszącej ciśnienie melodii, tym jeszcze zupełnie do Świąt nieprzygotowanym. Szybko, szybko, pędźmy wszyscy do stajenki * (do wyboru którakolwiek z nazw centrum handlowego), po prezenty, po prezenty. Jejku, jejku nic nie mamy, ni dla ciotki, ni dla mamy. Co to one by tu chciały? Patrz promocja jest w Rossmanie, przecież nic im się nie stanie, gdy co roku bez och i ach, otrzymają kolejny zestaw Dove! Postoimy w tej kolejce, najpierw długo na parkingu, cisnąc klakson tak zawzięcie, że aż krew nam z palców zejdzie, przebijając się przez zaspy, w owczym i bałwanim pędzie, zgrzani przemierzając komercyjne szlaki, z obłędem w oczach przeglądając sklepowe wieszaki. Last Christmas zespołu Wham będzie się wbijać w mózgi nam. Jeszcze tylko okna pomyć, ciasta popiec i zakupić chlebów dziesięć, przecież w święta, jak co roku je się, je się, je się, żre się! Pół rodziny się obrazi, bo nie mając cudownych możliwości, nie odwiedzimy lub nie pomieścimy w jeden wieczór wszystkich gości. Karpie w wannie, gdzie się umyć? No i jeszcze ta choinka biedna, której trupy w środku stycznia oblegają pół osiedla. I gdy już tak zasiądziemy do tej wyjątkowej kolacji, obrażeni, że teściowa znowu głupia nie ma racji, telewizja nas zamęczy Kevinem, który od stu lat sam w domu siedzi, swoje grzechy mechanicznie wyklepiemy u spowiedzi, to może tak przez jedną chwilę, myśl nam wpadnie: I po to żyję?
życie