Ostatnio oprócz utraty złudzeń, tracę też swoje pluszowe, rude szczęście- mojego kociego przyjaciela i wiele czasu spędzam w weterynaryjnych poczekalniach, gdzie na wiele głównie psich i kocich nieszczęść się napatrzeć można.
Te małe i duże mordeczki są takie bezradne, zdane na ludzką pomoc, czasami bardziej profesjonalną niż w przypadku chorób u ludzi. Rentgen z natychmiastowym obrazem prześwietlanej części ciała? Echo serca od ręki? Skomplikowana operacja? Nie ma sprawy!
Czy to katar u króliczka, czy padaczka u buldożka- grono fachowców radzi sobie z każdym problemem. Ruch w poczekalni jest tak duży, że aż się wierzyć nie chce…. I można usłyszeć niejedną historię i nabrać otuchy, że nie jest tak źle z tymi „człowiekami”, skoro tyle czasu, serca, cierpliwości, nie wspominając o funduszach poświęcają swoim czworonożnym towarzyszom.
Jeden piesek nie je i nie pije od wielu dni, przyczyny chyba nie są znane. Opiekun tak bardzo chce mu pomóc, że chwyta się absurdu:
– Bo wie Pani – mówi do weterynarz siedzącej w recepcji- moja żona karmi….
– Tak?- słychać brak zrozumienia w głosie młodej kobiety
– I tak sobie pomyślałem, że może by to mleko podać Azorkowi…..? skoro nic innego nie chce jeść…
I tu pełen profesjonalizm Pani weterynarz, bo nawet głos jej nie zadrżał (a ja się zastanawiam, ile razy słyszała takie pytanie, skoro potrafiła zachować poker face):
– no nie proszę Pana- nie karmimy zwierząt ludzkim mlekiem… , ale podam Panu taki preparat odżywczy w płynie, proszę spróbować podać psu za pomocą strzykawki.
Drzwi wejściowe do kliniki się otwierają i widać masę ciemnego futra, które bardzo nie chce wejść, bo doskonale wie, że idzie do lekarza.
Słychać dialog (no dobra- monolog) właścicielki psa:
– no chodź, wejdź! Nie bądź uparciuchem!
Brak reakcji zmusza opiekunkę do lekkiego pociągnięcia smyczy. Ostatecznie piesek z bardzo niezadowoloną miną wtacza się do ciepłego pomieszczenia.
– no widzisz, udało się- kontynuuje swój monolog zasapana Pani
– chodź się zważymy….
– no stań! Stań, nie siadaj! Palmir!
Nie wytrzymuję i pytam ile waży tak duży pies? Okazuje się, że 40 kilo. Wow! Jestem pełna podziwu i wyobrażam sobie, jak takie puchate cudo wskakuje mi nocą na łóżko… Nie mogło by być to niezauważone….
– A jakiej rasy jest Pani pupil? – pytam zaciekawiona
– Mastif tybetański, ale on i tak jest drobny, jego tatuś ważył 80 kilo!
No to moja wyobraźnia już tak daleko nie sięga…
Gdy w drzwiach gabinetu ukazuje się głowa asystentki, właścicielka mastifa rzuca z lekkim rozbawieniem:
– Proszę powiedzieć Pani doktor, że przyszedł mały, biały kotek…
Znów nie potrafię powstrzymać swojej ciekawości:
– mały, biały kotek?- rozumiem, że to taki żart sytuacyjny…
Bardzo sympatyczna Pani z chęcią odpowiada:
– no tak – jest wyraźnie rozbawiona- Palmir ma zapalenie siusiaka i przychodzi na zabieg wykonywany laserem, a że w ustawieniach tego urządzenia nie ma opcji „siusiak Mastifa” trzeba było wybrać jakieś zwierzę i padło na małego kotka, a że potem nakładany jest biały opatrunek- stąd kryptonim operacji „mały, biały kotek”
No to w całym smutku, który mam ostatnio w sercu, ta historia mnie mocno ubawiła.
Rozmawiamy sobie jeszcze przez chwilę, bo Pani chyba niejedno zwierzę miała pod opieką.
– Teraz to podejście weterynarzy się zmieniło. Kiedyś często słyszałam- no to będzie Pani miała nowego kotka, a ja się upierałam i mówiłam, że ja nie chcę nowego, tylko tego właśnie i proszę zrobić wszystko, żeby go uratować- kontynuuje opowieść właścicielka Palmira- raz nawet udało mi się uratować wróbelka, chociaż wet zaproponował mi, że można go (tego chorego wróbla) oddać do zoo dla węży..
– ale, że co?- pytam, bo nie rozumiem- aaa- po chwili dociera do mnie- że jako karmę??
– no właśnie- odpowiada oburzona zamaskowana twarz- ale ja się uparłam, poiłam go po minikropelce antybiotyku, bo skoro ten wróbel do mnie trafił, to na pewno nie po to, żebym mu zdychać pozwoliła i on przeżył.
Ta opowieść wlewa w moje serce nadzieję i przy badaniu Elviska już nie ryczę jak głupia, jak dzień wcześniej i myślę sobie, że może jak się bardzo uprę, to on będzie żył?
W końcu nie trafił do mojego domu przypadkiem….
Przypomniałem sobie jak mojego jedynego tygrysa musiałem w końcu po wielotygodniowej walce uśpić to ryczałem w aucie na parkingu jak małe dziecko – jest to niewyobrażalne jak mocno potrafimy się przywiązać.