Gdyby ktoś w styczniu tego roku powiedział mi, że zacznę biegać, popukałabym się znacząco w czoło. Ja? Biegać? Nigdy! Ja co najwyżej mogę odmaczać sobie tyłek na basenie, ewentualnie przyjmując pozycję psa z głową w dół pooglądać z bliska szpary w podłogowych deskach. Ale biegać? Nieeeee. To nie dla mnie. Nie lubię, zmęczę się, zadyszkę złapię, ee tam.

Po czym gdzieś na przełomie lutego i  marca mój aktualnie prywatny sensei pyta mnie, czy nie znalazłabym jako bardzo zajęta matka Polka jednak odrobinę czasu, bo taki program startuje, 6 tygodniowy zresztą, po którym pół godzinki ciurkiem można sobie spokojnie biegać. No tym razem nie mówię nigdy, bo sześć tygodni brzmi rozsądnie, jest mierzalne, granicę w kalendarzu można sobie wyznaczyć, więc dobra łaj not? Spróbuję, przecież zrezygnować zawsze mogę, nie?

Gdyby ktoś wtedy na tych stadionowych bardzo fajnych spotkaniach, kiedy to ani  śnieg, ani klopsiki, ani inne zjawiska pogodowe nas nie zrażały, wyjął czarodziejską kulę i pokazał mi, że już w maju, czy może czerwcu, w miejsce biznesowych szpilek do delegacyjnej walizki buty do biegania pakuję, a dopiero potem całą resztę, to bym go wzięła za zwykłego szamana-oszustę. Ja? Buty sportowe na dwa dni wyjazdu służbowego będę do walizki wkładać? Nigdy!

No i ? Buty jeżdżą ze mną, są używane w wiadomym celu, a mój plan tygodnia zaczyna się wokół biegania układać, a nie na odwrót. Bo się okazuje, że tego czasu coraz więcej na wybieganie potrzeba i że ścieżki wokół domu mi się za krótkie robią i że w jakimś biegu można wziąć udział i że się oglądam za biegaczami jak zarażona jakaś…. A i jeszcze wraz z wylewanym potem, świat jakiś piękniejszy się staje, problemy się mniejsze wydają, a jak mi coś ważnego wypadnie i pobiegać się nie da, no to jest dramat jakiś!

I wtedy mój sensei ustawia mi poprzeczkę pt. półmaraton we wrześniu.

Nie pytajcie ile to jest kilometrów proszę was bardzo, bo skoro maraton to 42 km z lekkim haczykiem, to półmaraton to właśnie połowa tego.

I co? I już nie mówię nigdy, tylko sobie myślę, czemu by nie spróbować? Zaopatrzona w plan treningowy do takiego dystansu, z uporem go realizuję. Nie mam wprawdzie sensownych butów, ani endomondo w komórce zainstalować się nie udaje, ani garmina też nie mam, ale co tam. Biegam sobie jak gazela, wolna i nie splątana żadnym sprzętem, a odległość przebieganych kilometrów mierzę potem „na oko” przejeżdżając daną trasę autem, o ile się da.  Raz pożyczam fachowy czaso-kilometro-tempo-mierzacz od mojego sensei i…. stresuje mnie to niesamowicie. Biegnę szybciej chyba niż zwykle, co chwilę zerkam na przegub dłoni, denerwuję się na siebie, że za wolno, nierówno, czy jakoś tam, nie tak w ogóle.

Dialogi z niektórymi osobami zaczynają być monotematyczne, ale przecież wciąż fascynujące: biegałeś/aś dzisiaj, ile kilometrów, oooo> tyle?? Szacun, a gdzie? I jak Ci poszło? I w jakim czasie? Kupiłam wczoraj koszulkę/ czapkę/ skarpetki/ spodenki/ gacie/ okulary (*niepotrzebne skreślić) do biegania oczywiście. Jakiej firmy/ gdzie/ za ile? Wow! Jaki kolor? Przecenione? Itp……

Biegam przed pracą, bo upały po południu zbyt wielkie, biegam o szóstej rano w weekendy, kiedy inni jeszcze śpią, biegam nad morzem, ale już tam na urlopie idzie coś nie tak. Za szybko się męczę, oddechu nie mogę chwilami złapać, ale wszystko zrzucam na karb upału i nadmorskiego trudnego, piaszczystego terenu. Po powrocie do miasta ten stan jednak nie mija. Zaczynają się jajarskie grupowe treningi do połówki, jak określamy ten dystans. I mój optymizm mocno opada. No nie daję rady po prostu, wymiękam gdzieś na zakrętach.

Lekarz, wyniki, anemia. I wszystko staje się jasne. Ale biegania wbrew namowom bliskich nie odpuszczam. Odżywiam się za to bardziej sensownie, staram się nie padać wieczorem ze zmęczenia na pysk, tudzież nie zasypiać na siedząco.

Czerwone mięso, sok z buraków, natka pietruszki w ilościach hurtowych, papryka, żelazo + witamina B12, inne badania i podrasowujemy się z każdej strony.

Czekam jednak z oficjalnym zarejestrowaniem się na połówkę, trochę jak przyczajony tygrys-ukryty smok, bo formy wciąż nie czuję. Zgodnie jednak z planem treningowym jadę, czasami coś odpuścić muszę, ale pomału do przodu brnę.

Na dwa tygodnie przed połówką w niedzielę rano wybiegam z domu, dobiegam do trasy połówki, robię jedną pętlę i wracam do domu. To daje jakieś 17 kilometrów. Czuję, że moc wróciła. Postanawiam biec w drużynowym biegu lotto i Biegu Bachusa, które odbywają się tego samego dnia. Emocje związane z tymi startami są duże, bo to jakiś tam sprawdzian sił jednak. No i oficjalni kibice są, w miejsce leśnych krzewów i mijanych na treningach pieszych. Uczucie jakie mi towarzyszy, kiedy Majli przed metą dobiega do mnie, łapie mnie za rękę i ze mną przekracza metę jest tak fascynujące, że następnego dnia dokonuję wpisu na półmaraton. A niech tam! Niech się dzieje co chce!

No iiiii…. Się dzieje, oj dzieje! Tydzień dość zakręcony i ciężki do niedzielnego startu zostaje. Forma spada, gorączka w czwartek mnie chwyta, zatoki mam załatwione. Do jasnej ch……! Tylko nie to! Jestem wściekła na nie wiadomo kogo, jestem nawet w stanie łajnem końskim się wysmarować, byle tylko wyzdrowieć. Leczę się czym mogę i jak mogę. W międzyczasie M. (nowa dobrze zapowiadająca się znajomość biegowa) kupuje nam żele energetyczne, no i w akcję pomocy przy pakowaniu pakietów startowych się lekko wkręcamy z dziećmi. Jest lepiej, duch w narodzie żyje, brać biegacka fajna jest. Sobotni stan zdrowia ma zadecydować, czy biegnę. Jest lepiej, a nawet dobrze, więc przygotowania do startu startują: cały ekwipunek na stole ląduje, różne warianty ubioru zależnie od pogody, bo w sumie grymaśnie dość się zrobiło na zewnątrz i nawet padać może, napoje, żele, chusteczki, frotki na nadgarstki, komórka z muzyką, dwie pary słuchawek w razie w., numer startowy, agrafki, czip mierzący czas, skarpetki, czapka, okulary, ręcznik, bluza, banany na chwile po mecie, o ile do niej dotrę…

W dzień startu wstaję ze stanem podgorączkowym. Niech to jasny szlag… Biec czy nie biec, o to jest pytanie. Decyzja jest na tak, najwyżej jak nie dam rady to zejdę z trasy.

W toalecie z nerwów jestem ze sto pięćdziesiąt razy chyba, wysiedzieć już w domu nie mogę.

Umawiamy się z M. na godzinę przed startem. Ludzi tłum, ale zaparkować jeszcze jest gdzie, wszędzie się już snują biegacze, mężczyźni w przewadze niestety, spotykam to tego, to owego, niektórzy się dziwią, co ja robię tu, uuuu. Tato za fotoreportera robi.  Rozgrzeweczka prowadzona przez klub Fittmania z balkonu Medyka robi wrażenie. Szukamy z M. naszych prowadzących nas na czas 02:30 Morcia i Mirka z przytroczonymi balonami do pomarańczowych koszulek. Są na końcu gdzieś tego dziewięciuset osobowego tłumu.

No to na miejsca, gotowi, start!

Ruszamy pomalutku, żeby sobie po piętach nie deptać. Morciu i Mirek coś za szybko gnają, a my tam z M. swoim tempem. Machamy do stojących na poboczu drogi kibiców, uśmiechamy się (jeszcze), przed nami dwie i pół godziny biegu. O ile dobrze pójdzie oczywiście….

Po drodze jest wszystko co trzeba: motywujące napisy np.: „kto połówkę biegnie po raz pierwszy, ten zasługuje na tomik wierszy” czy jakoś tak, co nas rozbawia po pachy, punkty z muzyką na żywo, gdzie muzykanci nieźle dają czadu, punkty z wodą i izotonikami, pilnujący, aby nam kierowcy na plecy nie wjeżdżali policjanci, obsługa medyczna, no i niezastąpieni niczym kibice.  Kiedy kończąc pierwszą pętlę jesteśmy tuż przed karetką, czyli na samym końcu, nic sobie z tego nie robimy, pytamy Morcia, kiedy żel łyknąć i pokonujemy po raz drugi podbieg pod Medyk. I za tym podbiegiem dostaję jakiegoś amoku normalnie. A to jakiś jedenasty kilometr jest. Krzyczę do ludzi, macham do autobusu, śpiewam pod nosem, trzymam się M. żeby mi się nie zgubiła, biegnę jak w transie, czuję, że mogę wszystko! Na Zaciszu nie wierzę własnym oczom, a tam stoi moja Kochana A. ze swoją familią. To mi dodaje skrzydeł  i nawet nie wiem, kiedy wbiegam na wiadukt, gdzie kierowca ciężarówki rzuca mi trzy cukierki-mordoklejki. A tu  czeka nas jednak piiiiiiiiiiiiiiiiiieprzona ulica Źródlana, której trochę się przy drugim podejściu  z M. obawiamy. No ciężko tam jakoś niewymownie, nie wiadomo dlaczego. Ostatni podbieg pod wiadukt na Sulechowskiej i ostatnia prosta na stadion. Nie poddajemy się. Lecimy razem. Krzyczę do M. : „dajesz, dajesz, ale nie wszystkim!”. Na stadion wbiegamy trzymając się za ręce, za nami biegną dzieci M. swoich coś nie widzę, o są, są! Euforia na mecie sięga prawie nieba. Nie padamy na twarz ze zmęczenia jednak. M. idzie do swoich, ja do swoich małych i dużych kibiców. Piję, jem, jem, jem , jem: min, pyszne leczo, które serwują startującym i właściwie to jeszcze bym coś porobiła. Piękny medal z winogronem dynda sobie na pohybel wszystkim tym, którzy we mnie nie wierzyli, esemesy wysyłam do bliskich zainteresowanych z wynikiem biegu. Tłum na  murawie stadionu się w tą i z powrotem przelewa, a ja z dziećmi wraz z nim: za popcornem, lodami, poszukać znajomych, powymieniać się wrażeniami.

Było cudnie, niesamowicie, przekroczyłam jakieś swoje granice. Na haju jestem jeszcze w dzień po. Zakwasów nie mam: nie mam zielonego pojęcia jakim cudem, bąbel na stopie niezbyt doskwiera, a duma rozpiera na maksa.

I wiem, że może banalnie ten wpis zakończę: jedyne ograniczenie mamy w naszych głowach i jeszcze słowo „ nigdy” powinno się wykreślić z prywatnego słownika.

 

A za rok udział w III zielonogórskim półmaratonie wezmę na pewno i tym razem zapiszę się jako jedna z pierwszych…..

 

Możesz również cieszyć się:

2 komentarze

  1. No i ładnie! I uśmiałam się, i łezkę uroniłam… Atomówko, bardzo się cieszę z Tobą, z Wami (o A. tu też myślę…). Gratulacje wielkie!
    Nie dalej jak parę miesięcy temu pisałaś o pierwszej „piąteczce”, a tu już niezły dystans za Tobą. Wiesz, co będzie następne? 😉
    Możesz wszystko.
    Pozdrawiam ciepło!

    1. Ewciu, dziękuję! Wbiegając na metę z M. obiecałyśmy sobie, że za rok maraton. Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że obie splątane po tych 21 km byłyśmy…:)

Skomentuj ~EwaSz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *