Babcia Sapcia Sewerynka Inka…
Tak na nią wołałam w dzieciństwie. I tak będę o niej myśleć.
Uśmiechając się.
Bo wiem, że ona nie chciałaby, żebyśmy tu płakali.
Ona tylko poszła na swój najdłuższy spacer i do końca swojej drogi z uporem twierdziła, że nie jest stara.
Nasz niezdarty kapeć.
Tak ją chcę zapamiętać.
Zawsze uśmiechniętą, nucącą pod nosem, gdy jej karty w remika dobrze szły, pijącą swoją rytualną kawę z obowiązkowym kawałkiem ciasta w pakiecie, z przewieszoną przez ramię torebką, gotową na każdą sytuację.
Życie było jej największą i najradośniejszą przygodą. A ona była jak płynąca woda, która potrafiła dostosować się do każdego życiowego zakrętu. Po prostu go opływała.
Cieszyła się każdym napotkanym kwiatkiem, przydrożną maliną, wizytą, telefonem, piosenką.
W pół godziny gotowa na najbardziej spontaniczne eskapady, pikniki, wycieczki, wyjścia do kawiarni, grzyby czy ryby.
Nigdy jej nic nie bolało, a katar leczyła nalewką.
Do ostatnich dni nosiła pomalowane paznokcie, a brwi lubiła podkreślić kredką.
Zachwycała się życiem, jak mała dziewczynka.
Piekła najlepsze na świecie pączki i makowce.
Była niezaprzeczalną mistrzynią flirtu, dokarmiania kanapeczkami, ploteczek z sąsiadkami.
Mówiła: ciesz się, kochaj i tańcz -póki nie jest za późno.
Mam zamiar wypełnić te polecenie.
Żyjmy najpiękniej jak umiemy.
Póki nie jest za późno.