Z nowym rokiem nowy duch zstępuje i to nie z niebios, ale z reklam i witryn sklepowych, byś nie zapomniał o swoich postanowieniach noworocznych, a  wśród nich na jednym z pierwszych miejsc przoduje: zadbanie o sylwetkę (czytaj zrzucenie zbędnych kg) oraz formę.

Możesz nabyć przecenione o 70% najbardziej odjechane leginsy, super lekkie obuwie, jaskrawą bluzę, aha i jeszcze tę torbę sportową, która to wszystko pomieści, lecz zakup ten nie spowoduje, że będzie Ci się bardziej chciało co drugi dzień zasuwać do klubu, a raczej pardon, fabryki fitnessu i formy, by w pocie czoła te niechciane boczki gubić.

Gdyby to tak działało, to miejsca takie pękałyby w szwach, a po ulicach biegaliby sami wysportowani i piękni.

Niestety to tak nie działa.

W tych najbardziej trendy sportowym outficie nie ma również wbudowanego paralizatora, który raził by prądem każdą Twoją chęć zbliżenia się do czegoś słodkiego lub innego śmieciowego jedzenia. Niestety więc z zachciankami i podjadaniem trzeba radzić sobie samemu. Tak jak i z zrzucaniem się z kanapy….

A ilu z nas radzi sobie z tym świetnie i wytrwale i nie porzuca tego postanowienia już gdzieś w okolicach Walentynek? Ha? Przyznać mi się tu!

Ja nie powiem, ja staram się z różnymi potknięciami bardziej lub mniej od kilku lat. Powiem nawet więcej, gdybym tyle się ruszała i tak uważała na to co jem w wieku 20 lat- byłabym wtedy miss podwórka. Ale po pierwsze teraz z wiekiem jest coraz trudniej, bo boczki wychodzą po zjedzeniu kostki gorzkiej czekolady i to NATYCHMIAST, a po drugie bracie wieku nie oszukasz i jak dwudziestolatka nie muszę wyglądać, bo po co?

Owszem ruch w jakiejkolwiek formie wpływa na pewno na jedno- na wyrzut endorfin- energii przybywa, smutki idą w siną dal i jakoś tak chce się wtedy zaśpiewać „ mam te moc! Olalala!”. I to z pewnością jest dobra motywacja i jedyna na mnie działająca. Bo inne są tak ulotne, że hej.

Owszem był taki okres w moim życiu, że osiągnęłam swój wymarzony rozmiar, że słyszałam- ale schudłaś świetnie wyglądasz! Tylko wtedy mnie to nie bardzo obchodziło, bo mój świat się wtedy walił i praktycznie nie patrzyłam w lustro. A stało się to mimochodem na super-chruper diecie- codziennie jedna zupka chińska, a wieczorem pół paczki czipsów. bo nic innego nie przechodziło mi przez gardło. O jeah! Niewiele osób tych dalszych potrafiło wtedy zapytać- jak się tak naprawdę czujesz? Ważny był tylko ten rozmiar ubrań. Fatalne prawda? Jak bardzo byłam wtedy nieszczęśliwa i ile oddałabym za to ( na przykład mogłabym przytyć 10 kilo) byle tylko być szczęśliwym człowiekiem.

Dlatego też dzisiaj, kiedy tym szczęśliwym człowiekiem jestem, przestałam przejmować się czy kilka kilogramów do zrzucenia jest czy nie.

Owszem jakiś zasad się trzymam, coś tam biegam, skaczę, stepuję, ale w sumie nagrodą jest lepsze samopoczucie i forma niż ubytek na wadze. Zwracam uwagę na to co jem, po to by lepiej funkcjonować, ale nie po to by zaciskać coraz mocniej pasek. Raczej teraz w tzw. pewnym wieku ma to związek bardziej z utrzymaniem statusu quo niż z odchudzeniem się. A uwierzcie mi, że mieścić się wciąż w spódnicę sprzed 10 lat jest wyczynem.

A może to tak właśnie działa- upływ czasu, doświadczenia życiowe uczą akceptować siebie? Nie muszę wciskać się w rozmiar s, by było mi dobrze?

Tak to na przecenach kupiłam kolejną książkę, a pobiegać mogę w starym dresie jakby co. Przynajmniej przestałam się oszukiwać.

A jak jest u Was?

 

Możesz również cieszyć się:

1 komentarz

Skomentuj Сialis Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *