Czy da się jakoś przygotować do sprawy rozwodowej? Swojej własnej sprawy? I to nie z punktu prawniczo-paragrafowego, bo od tego wynajmuje się najlepszego w mieście prawnika, ale tak emocjonalnie, psychicznie to co? I jak?

Nikt nas tego w szkole nie uczył prawda? Matury też z takiego przedmiotu nie było.

No bo na ślub to wiadomo: i co założyć, i jak się ubrać i jak zachować też. Tak samo z pogrzebem. Ale jak przychodzi fryzjerka w przeddzień rozwodu to właściwie jak masz się robić: na bóstwo, na bidulkę, na megadżagę? To ani powód do strojenia się, ale przecież, nie jest to codzienna codzienność, jakoś ten dzień jednak jest inny od pozostałych.

Po pierwsze sala sądowa śni mi się już od wielu nocy. Nie są to sny, które chce się pamiętać. Po drugie chcę wyglądać nie tak fiubździu tylko jednak trochę wow, bo w końcu on jednak ma trochę żałować, że już jego Jagną nie jestem. Po trzecie jak się zachowywać: wiadomo godnie i łzy uronić nie można, ale poza tym to jak? Jak rasowy rottweiler i bronić swoich racji, czy poddać się opiece fachowca pani mecenas? Mieć klasę i jednak nie taplać się w odmętach jego uczynków, czy może, aby później nie mieć niewypowiedzianego żalu i móc zbudować dobry przyszły związek wywalić wszystko, co na wątrobie leży?

Wszystko to pytania mocno otwarte i tak naprawdę nikt, a najbardziej ja sama nie potrafię przewidzieć, jak to będzie i jak się zachowam.

W dzień X wstaję ze ściśniętym żołądkiem i już wiem, że nici z jedzenia, próbuję namalować sobie twarz bez uciekania w kicz, gonię dzieci do śniadania, bo już czas wychodzić, tłumaczę im, że dzisiaj mam trudny dzień, bo sprawa w sądzie, na co Majli rozbrajająco pyta: „ a czy sędzią będzie Anna Maria Wesołowska???” Ha Ha! Na chwilę ląduję na chmurce absurdu, ale za chwilę z niej spadam, bo wychodząc z domu czuję się jakbym szła na egzamin maturalny z przedmiotu, o którym nie mam zielonego pojęcia. Ten przedmiot nazywa się: jak stanąć na sali sądowej z człowiekiem, z którym spędziło się 14 lat życia i nie rozlecieć się na kawałki.

Na szczęście nie jestem sama. Są telefony z ciepłymi słowami i sms od osób, które pamiętają. Jest domowy chleb, bo zapomniałam śniadania i jest przyjaciółka, która wie, że za kółkiem nie jestem w stanie usiąść.

A później już po wszystkim jest ktoś, kto wysłucha, jest 38 minut biegu po dusznym lesie, jest taras, na którym zbieram porozrzucane kawałki.

And the show must go on….

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *