(* przecież nikt oprócz Ciebie (Korba) nie wie gdzie one powinny stać….)
Chciałabym móc wtopić się w tłum jak ser maasdamer w tosta. Stworzyć z nim jedność. Poczuć jego pulsowanie. Rytm. Ocierać się o nieznajomych w ekstazie tańca i nie musieć za to przepraszać. Wykrzykiwać refren w poczuciu chwilowej jedności z innymi wykrzykującymi. Bujać się w przód i w tył czując jak masa ludzi napiera. Ocierać strużkę potu z karku tak jak ten chłopak przede mną i nie czuć zażenowania z powodu zapachu rozgrzanych ciał który wyprodukował motłoch.
Marzy mi się stać w długiej kolejce do baru i widzieć niezamaskowane twarze wszystkich. Czuć jak ten gość za mną kładzie mi się prawie na plecach żeby zamówić kolejnego drinka. Sączyć swój trunek opierając się o zimną ścianę a potem ponownie wskakiwać w masę ludzką bo akurat leci moja ulubiona piosenka ciągnąc za mną moją psiapsi. Kokietować ruchami ciała nieznajomych a potem zawieruszać się w tłumie. Wpadać z zadyszką i płonącymi polikami do łazienki i zbyt głośno rzucać uwagi o tym zajefajnym blondynie- widziałaś jak on się rusza??
Mieć miły mętlik w głowie a mimo to czuć się bezpiecznie czując radość innych z przebywania w jednym miejscu. Pozwolić by stroboskopy oślepiały mnie przez chwilę a dym zasłaniał nogi.
Prawie zasnąć na miękkiej kanapie dla VIPów i być upominana przez obsługę by zabrać nogi z pufy naprzeciwko. Podchodzić bez umiaru do stołu z przystawkami i wyjadać małe kanapeczki i ogórki. Wnerwiać kelnera czymkolwiek. Wyjść na zewnątrz na dymka. Wrócić i da się porwać „wężowi” a potem znów wbić się w tłum.
Czuć że żyję że pulsuję. Dać się porwać na scenę. Podnosić wysoko ręce aby unieść nad sobą lidera zespołu. Zapalać latarkę w telefonie na znak solidarności w tym smutnym utworze. Nie patrzeć która godzina. Być bardzo spragnioną. Mieć gęsią skórkę podczas tej jednej piosenki. Być w totalnej euforii. Bratać się z nieznajomymi. Być deptaną po butach. Mieć odciski od tańczenia. I zdarte gardło od krzyku.
Albo iść do kina zamiast bez ustanku atakować netflix. Załapać się na ostatnie bilety. Poczuć swąd popcornu, nie móc po ciemku trafić na swoje miejsce, przeciskać się prawie po kolanach obcych ludzi aby móc klapnąć w 5 rzędzie. Nie mieć co zrobić z kurtką. Narzekać na ilość reklam. Uciszać tego typa przed sobą. Śmiać się ze wszystkimi albo wręcz przeciwnie wtedy gdy wszyscy milczą. Słuchać nieprzystających do tematu filmu komentarzy. Wychodzić w kolejce do jednego czynnego wyjścia.
Tak bym chciała już umówić się ze znajomym beztrosko w kawiarni i pleść bzdury przy kolejnej filiżance herbaty. Lub uskutecznić tour the bar w większej grupie. Na lekkim rauszu kłócić się z obsługą że przecież tam w rogu jest jeszcze miejsce albo dobra to my tak przycupniemy przy barze.
I to wszystko pisze ktoś kto do tej pory raczej unikał tłumów i dostawał ataku szału gdy ktoś w kolejce do kasy poszturchiwał mu torebkę.
Niech już będzie normalnie.
Wróćmy już z tych wszystkich home officów do biur, zrzućmy te cholerne homewear ubrania, odpicujmy się jak na wesele, pojedźmy autobusem do szkoły i narzekajmy jacy jesteśmy zajęci.
Niech życie toczy się swoim utartym rytmem.