Ostatnio w internetowych nagłówkach plotkarskich magazynów natknęłam się na taki tytuł: „Julia W. cierpi na nieuleczalną chorobę…”
Nieuleczalna choroba kojarzy mi się z wyrokiem, rakiem lub innym dziadostwem, jednym słowem chorobą, na którą nie ma lekarstwa i prędzej, czy później przegrywasz walkę, z góry skazaną na porażkę. Jednak po kliknięciu w ten nagłówkowy lep, na który i ja się dałam złapać, stwierdziłam, że obie chorujemy na tę samą nieuleczalną chorobę. Z tym, że ja swojej dotąd tak nie traktowałam…
Owszem wzruszenie ramion lekarza specjalisty na początku 2020, który z wielu innych powodów zbyt radosnym nie był i stwierdzenie „ niestety musi Pani męczyć się z tą chorobą do końca życia” nie było tym, co spodziewałam się usłyszeć, ale już po zbyt długim gmeraniu głowicą USG w okolicach mojej szyi, podejrzewałam, że diagnoza nie będzie optymistyczna.
I nie była: autoimmunologiczne zapalenie tarczycy+ jej niedoczynność, w pakiecie ze zmianami tzw. guzkami do obserwacji. Metoda leczenia? Praktycznie żadna, bo raczej nie można nazwać tak przyjmowania do końca życia małej tabletki syntetycznego hormonu na czczo. I tyle, that’s it!
Gdyby to przełożyć na obraz kreskówki pt. „Było sobie życie” to mogło by wyglądać tak, że biała armia wojsk obronnych organizmu ( komórki układu odpornościowego, limfocyty T) dostała nieprawidłowe rozkazy, bo coś w obozie dowodzenia się pochrzaniło i zaczyna atakować komórki tarczycy, tzw. tyreocyty, prowadząc do ich obumierania. To znaczy wojna wewnątrz mnie się toczyła, a ja o tym nie wiedziałam…. No właśnie, może nie byłam na sto procent pewna, ale , że coś się złego ze mną dzieje to wiedziałam, czułam już od dawna. Tylko zrzucałam na szereg innych czynników.
Przewlekłe zmęczenie tłumaczyłam przedłużającym się remontem, upałem -latem, brakiem słońca- jesienią. Ciągłe marznięcie przypisywałam niskiemu ciśnieniu i dziedzictwem po babci, drażliwość- wysoką wrażliwością, tycie- zbyt mała ilością ruchu. Tylko jakoś nie potrafiłam sama wydostać się z tego zaklętego kręgu. Przychodziłam z pracy jadłam obiad i odpadałam na kanapie, budząc się nieprzytomna i zła na siebie, że znów niewiele zrobiłam i nie miałam już sił, by cokolwiek z siebie wykrzesać.
Co się zatem wydarzyło, że zaczęłam się diagnozować? W sumie to zaczęło się od rutynowej wizyty u mojej ginekolog, a że jest to bardzo mądra, czujna i z nastawieniem pro pacjent specjalistka, która potrafi wyjrzeć zza swojego biurka i zadawać pytania zgoła niezwiązane ze swoją specjalizacją, tak też zrobiła tym razem. Po wywiadzie ginekologicznym zapytała o ogólne samopoczucie, inne dolegliwości (jelita np.) i tak to wyciągnęła ode mnie, że ciągle zmęczona jestem, a przy okazji bycia seksuologiem doszła do tego, że mam bardzo niskie libido. Otrzymałam skierowanie na badania hormonów, w tym TSH. W międzyczasie wykonałam cykliczne badanie mammograficzne plus usg piersi i to tam od lekarza radiologa, który zupełnie nie musiał, a jednak jakiś powód miał, że głowicą aparatu usg wjechał mi z lewej piersi na tarczycę, usłyszałam, że mam Hashimoto. Moja reakcja był to nerwowy śmiech: Hashimoto? To ostatnio taka modna wśród celebrytów choroba…
Pan doktor jednak na tym nie poprzestał, pytał czy mam dolegliwości układu trawiennego. Potwierdziłam, że od lat, po badaniach typu gastroskopia, kolonoskopia, stwierdzono tylko zespół jelita drażliwego.
– Proszę odstawić gluten i laktozę. I zrobić testy pokarmowe. I udać się do endokrynologa.
Podziękowałam i szybko wyszłam z gabinetu, bo już czułam, jak w gardle rośnie mi gula szlochu.
Na ulicy rozryczałam się już na dobre.
Wtedy czułam się jakbym usłyszała wyrok. Niewiele wiedziałam o tej chorobie, tyle co nic- że komórki tarczycy znikają, że się tyje i niewiele więcej.
Praktycznie od tamtego czasu trwa proces leczenia, diagnoz, poszukiwania na własną rękę sposobów na poprawienie komfortu życia. Odstawienie glutenu z dnia na dzień może i nie było łatwym wyzwaniem, jednak uporczywe dolegliwości jelitowe mocno się zredukowały. Godziny spędzone na researchu w sieci za produktami i przepisami bezglutenowymi, metodami leczenia hashimoto, przyczynami, które doprowadziły do tej autoagresywnej choroby. Brak wiary, że moje ciało należy do mnie, bo miałam poczucie, że jest w mocach jakiś obcych sił i się samo okalecza. Mnóstwo pieniędzy wydanych na badania, suplementy, książki, dodatkowe diagnozy. Chudnięcie, bo okazało się po testach na nietolerancje pokarmowe, że z mojej listy produktów spożywczych muszę skreślić kolejnych wrogów takich jak ziemniaki, orzeszki, kukurydza, pomidory, nabiał, jajka , drożdże i wiele innych. Poczucie wyobcowania, gdy weszłam po tej informacji do sklepu spożywczego pełnego towaru, w którym praktycznie nic dla siebie do jedzenia nie mogłam znaleźć. Ciągłe poszerzanie wiedzy- czy wiecie na przykład co to są warzywa psiankowate? I że przy hashimoto trzeba uważać z ich spożywaniem i odstawić w przypadku niekorzystnych reakcji?
Nauczyłam się piec chleb z kaszy gryczanej, robić kefir z mleka kokosowego i że trzeba sobie dać dużo czasu. Suplementować się D3, karmić produktami przeciwzapalnymi, wyłączać z życia, gdy jestem przebodźcowana. Pilnować poziomu TSH, glukozy i żelaza- bo z tymi ostatnimi hashimotowcy też często mają problem. Słuchać siebie. A przede wszystkim wyrzucić z głowy, że jestem nieuleczalnie chora.
A Julii W. i innym celebrytom chciałam podziękować, że otwarcie mówią o tej chorobie, bo dzięki temu być może droga do właściwej diagnozy dla wielu osób zostanie mocno skrócona.