Helena wpółleżała wsparta o stos poduszek na szpitalnym łóżku, które nie należało do najwygodniejszych. Wpatrywała się tępo w sufit, jej umysł błądził gdzieś w wydarzeniach z przeszłości, kiedy była młodsza no i szczęśliwa. Z tego też powodu uśmiechała się cicho ni to do siebie, ni to do obrazów, które przesuwały się na ekranie jej wyobraźni. Chusta na głowie przykrywała smutny obraz, jakim była jej pozbawiona włosów czaszka, biała kołdra z przydziału nie pozwalała dostrzec, jak chorobliwie było wychudzone jej ciało. Ręka posłusznie leżąca wzdłuż tułowia posiniaczona od ilości wkłuć połączona była sztuczną arterią z plastikowym workiem na wlew, dzięki któremu jej organizm wciąż trwał na tej wojnie bez szans. Na nocnej szafce więdły czerwone goździki- jej ulubione kwiaty, których obumarłe płatki miękko lądowały w pozostawionej w pobliżu nerkowatej misce na wymioty. Tak zastał ją Piotr, kiedy próbował bezszelestnie wsunąć się do jej klitki- które było teraz całym jej domem- sypialnią, łazienką, jadalnią, miejscem modlitw i przekleństw, makabrycznych snów oraz spotkań z tymi, którzy mieli odwagę widywać ją w takim stanie. Płaszczem potrącił krzesło, którego najwidoczniej wczoraj ktoś nie odstawił po nocnej zmianie. Helena ocknęła się spoglądając na intruza. Mężczyzna pozbył się wierzchniego okrycia i nachylił się, by pocałować kobietę w policzek.
– Jesteś w końcu…- w jej głosie słychać było wyraźnie wyrzut.
– Przecież wiesz, że wcześniej nie mogłem- odpowiedział spokojnie, nie dając się sprowokować.
– Dobrze już, dobrze- kobieta nie miała sił, aby się sprzeczać- Cieszę się, że jesteś- nikły uśmiech powrócił na jej usta.
– Jak się dziś czujesz?- w jego głosie była troska, a jednocześnie brak nadziei, że usłyszy, że lepiej.
Bo z dnia na dzień stan Heleny się pogarszał, w lepsze dni po prostu czuła mniej bólu, ale czwarte stadium nowotworu trzustki było dawno wydanym przez życie i niestety nieodwołalnym wyrokiem.
– Doskonale wiesz- Chciałabym powiedzieć, że stabilnie- mówiła bardzo cicho, żeby nie tracić sił- ale od dwóch dni nie wywieźli mnie nawet na spacer.
– Mam porozmawiać z lekarzem?- padło pytanie z ust Piotra, jednak oboje wiedzieli, że to na nic.
Bo co miał niby usłyszeć? To co słyszał już tysiące razy odkąd padła pierwsza diagnoza? Że nie ma żadnej metody, każda chemia wycieńcza jej organizm i przedłuża ten stan pomiędzy życiem, a śmiercią o kilka tygodni, dni, ale to wszystko, więcej nic?
Spojrzała na niego wymownie.
– Mam inny pomysł- ożywiła się znacznie- ale potrzebuję Twojej pomocy.
– Jeśli jakoś mogę Ci pomóc, to cóż- nie wypada odmówić.- Piotr doskonale wiedział, że nie odmawia się niczego człowiekowi w jej stanie. Zresztą o co mogła prosić? Z pewnością będzie to jakaś drobnostka, bo zawsze tak było. Nigdy za wiele dla siebie nie chciała. Zawsze była bardziej dla innych i ich żyć, niż dla siebie samej.
– Pomóż mi godnie odejść- w jej oczach czaił się lęk, że jednak to za wiele, że on odmówi.
– O czym Ty mówisz mamo?- Piotr już przeczuwał, co usłyszy, jednak do ostatniej sekundy, zanim padnie to słowo, udawał, że nie rozumie.
– Pomóż mi umrzeć- westchnęła cicho- W spokoju.
– Ale.. Dlaczego ja?- mężczyzna nie rozumiał, z jakiego powodu został wybrańcem. Żarty sobie robiła, czy właśnie wystawiała na próbę jego wiarę?
– Tobie będzie łatwiej, bo jesteś księdzem.- wycharczała pomiędzy jednym, a drugim kaszlnięciem.
– Jestem też Twoim dzieckiem- gdybyś zapomniała- dodał obrażony.
– No właśnie- przyznała mu z werwą rację- Dlatego nie pozwolisz mi zdychać, jak psu w męczarniach. Poza tym nikt nie będzie Ciebie o nic podejrzewał. Ksiądz i syn w jednym. Przecież nie pomógłby matce odejść z tego świata…
– No jestem pod wrażeniem- Piotr podszedł do brudnego, zakratowanego okna- Istny gambit królowej!
– Raczej hetmański- zachichotała niczym młode dziewczę- w końcu to będzie Twój ruch…
(fragment opowiadania, cdn)