„W życiu jest jedno miejsce, dokąd musisz pójść sam. Bez rodziny, przyjaciół i znajomych. Tym miejscem jest Twoje wnętrze.”
Buddyjski mnich zapytany, czy jest szczęśliwy odpowiedział, że to zależy, jak definiujemy szczęście.
Jeśli szczęście to wybuch euforii, krótkodystansowy skok dopaminy, radość powodująca różne emocjonalne i fizyczne reakcje organizmu od łez po krzyk, płomień zapałki, choćby i największy, a jednak krótkotrwały i ulotny, to nie -on nie jest szczęśliwy. Bo on ponad ten stan wybiera spokój, rozumiany jako balans, a nie zastój tudzież nuda.
Niech to zatem będzie ballada o spokoju.
Spokoju, który nie jest jednak ciszą przed burzą, nabrzmiałą niczym dojrzały śródziemnomorski arbuz, brzuch kobiety w ciąży po terminie lub zgoła jak nadmuchany do granic wytrzymałości balon. Bo taka cisza jest elektryzująca. Czujemy podskórnie, że za chwilę coś się wydarzy, nawet, jeśli nie mamy zbyt dobrego kontaktu ze swoją intuicją, a unoszące się włoski na przedramionach tłumaczymy chwilowym przeciągiem. I choć niebo nie jest jeszcze skalane najdrobniejszym obłoczkiem, a z oddali nie słychać grzmotów, cisza przed nieuniknionym pęcznieje złowrogo, niczym skazana na zapomnienie biała fasola namoczona w garnku na zupę. Instynktownie czujemy, że nie jest to dobry moment na nerwowe ruchy, wycieczkę w plener, skręcanie w nieznane uliczki, rozmowy, na które jest już za późno.
Z jakiegoś powodu nasze babcie nie zabierały się za kiszenie ogórków, gdy powietrze gęstniało, bo wiadomo było z góry, że warzywa się popsują, a nie ukiszą.
Teraz- w tej nabrzmiałej ciszy- nie pozostaje nic innego, jak pochować donice z tarasu, zabezpieczyć ruchomy dobytek i pozamykać okna.
To, co ma nadejść, może bowiem rozjechać nas niczym drogowy walec i pozostawić na podłodze na bardzo długo.
Nie, nie o taki spokój tutaj chodzi.
To ballada o spokoju, którego źródłem jest doświadczenie. Może z boku wygląda to trochę, jak medytacja w pozycji lotosu na szczycie góry. Jednak najpierw trzeba na ten kilkutysięcznik dotrzeć.
Bez znaczenia jest, czy na szczyt spokoju wybieramy się w świadomej zorganizowanej i od dawna zaplanowanej wyprawie, czy może życie, jako najwybitniejszy sensei wręcza nam pewnego poburzowego popołudnia ekwipunek na drogę i kopa w zadek, nie pozostawiając wyboru i nie pytając, czy chcemy być uczestnikiem tej eskapady, czy może wolimy sobie jeszcze kwadransik w strefie komfortu przycupnąć.
Życie bardzo rzadko zadaje takie pytania.
Zatem idziesz. Bez mapy i nawigacji, odzierając podczas wędrówki siebie na wzór cebuli z kolejnych warstw wpisanych przez lata programów i ułud, którymi byłeś karmiony. Opróżniając plecak z nadbagażu wszystkich przydasi oraz cudzych oczekiwań. Zmienia się nie tylko aura, również towarzysze wyprawy, którzy mieli przy Tobie trwać, obierają inną trasę. Każdy ma swój własny cel.
Tylko Ty wiesz, ile razy po drodze chcesz zawrócić, ile razy nie masz siły wstać po spoczynku, jak bardzo chce Ci się pić i jak często niczym Osioł ze Shreka pytasz: daleko jeszcze?
Aż wreszcie Twoje ciało wpada w wysiłkowy trans, przestajesz liczyć kroki, nie zerkasz co chwilę w górę, odnajdujesz przyjemność w samej wędrówce. I co najcenniejsze – wyjątkowo dobrze obywasz się bez zewnętrznej walidacji, oklasków, lajków i nic nie znaczących głasków.
Pewnego dnia, całkiem niepostrzeżenie, dochodzisz do siebie. Widok ze szczytu jest bezcenny.
Już wiesz, że wszystko, co ma być Twoje, nie ominie Cię, a wszystko, co odeszło -nigdy nie było Twoje.
Ufasz sobie, swojej sile i doświadczeniu. Twój wzrok jest promienny, a umysł niezmącony niczym tafla jeziora w bezwietrzny dzień.
Tutaj możesz zatknąć swoją białą flagę.
„ Bo w Tobie jest wszystko- pamięć gwiazd, taniec przepływów, starożytny hymn Ziemi”