Helena wpółleżała wsparta o stos poduszek na szpitalnym łóżku, które nie należało do najwygodniejszych. Wpatrywała się tępo w sufit, jej umysł błądził gdzieś w wydarzeniach z przeszłości, kiedy była młodsza no i szczęśliwa. Z tego też powodu uśmiechała się ni to do siebie, ni to do obrazów, które przesuwały się na ekranie jej wyobraźni. Chusta na głowie przykrywała smutny obraz, jakim była jej pozbawiona włosów czaszka, biała kołdra z przydziału nie pozwalała dostrzec, jak chorobliwie było wychudzone jej ciało. Ręka posłusznie leżąca wzdłuż tułowia, posiniaczona od ilości wkłuć, połączona była sztuczną arterią z plastikowym workiem na wlew, dzięki któremu jej organizm wciąż trwał na tej wojnie bez szans na zwycięstwo. Na nocnej szafce więdły czerwone goździki – jej ulubione kwiaty, których obumarłe płatki miękko lądowały w pozostawionej w pobliżu, nerkowatej misce na wymioty. Rysy Heleny na kilka sekund wyostrzyły się, a usta wykrzywił nagły grymas. Tym razem jednak nie było to oznaką zbliżającej się fali bólu. Kobieta zacisnęła wargi w poziomą kreskę. Oznaczało to, że coś postanowiła. Jednoznacznie i nieodwracalnie. Tak- nie ma na co czekać! W jej obecnej formie, a raczej jej braku, każdy dzień miał znaczenie. Klamka zapadła. Wraz z podjętą decyzją pacjentka wpadła w letarg.
W takim stanie Helenę zastał Piotr, kiedy próbował bezszelestnie wsunąć się do jej klitki- która była teraz całym jej domem – sypialnią, łazienką, jadalnią, miejscem modlitw i przekleństw, makabrycznych snów oraz spotkań z tymi, którzy mieli odwagę widywać ją w obecnym stanie. Mężczyzna płaszczem potrącił krzesło, którego najwidoczniej wczoraj ktoś nie odstawił po nocnej zmianie. Helena ocknęła się, spoglądając na intruza. Piotr pozbył się wierzchniego okrycia i nachylił się, by pocałować kobietę w policzek.
– Jesteś w końcu…- w jej głosie słychać było wyraźnie wyrzut.
– Przecież wiesz, że wcześniej nie mogłem – odpowiedział spokojnie, nie dając się sprowokować.
– Dobrze już, dobrze – kobieta nie miała sił, aby się sprzeczać – Cieszę się, że jesteś – Nikły uśmiech powrócił na jej usta.
– Jak się dziś czujesz? – w głosie Piotra była troska, a jednocześnie brak nadziei, że usłyszy, że lepiej.
Bo z dnia na dzień stan Heleny się pogarszał, w lepsze dni po prostu czuła mniej bólu, ale czwarte stadium nowotworu trzustki było dawno wydanym przez życie i niestety nieodwołalnym wyrokiem.
– Doskonale wiesz. Chciałbym powiedzieć, że stabilnie- mówiła bardzo cicho, żeby nie tracić sił- ale od dwóch dni nie wywieźli mnie nawet na spacer.
– Mam porozmawiać z lekarzem? – padło pytanie z ust Piotra, jednak oboje wiedzieli, że to na nic.
Bo co miał niby usłyszeć? To co słyszał już tysiące razy, odkąd padła pierwsza diagnoza? Że nie ma żadnej metody, każda chemia wycieńcza organizm i przedłuża stan pomiędzy życiem, a śmiercią o kilka tygodni, dni, ale to wszystko, więcej nic?
Helena spojrzała na niego wymownie.
– Mam inny pomysł – ożywiła się znacznie – ale potrzebuję twojej pomocy.
– Jeśli jakoś mogę Ci pomóc, to cóż , nie wypada odmówić. – Piotr doskonale wiedział, że nie odmawia się niczego człowiekowi w jej stanie. Zresztą, o co mogła prosić? Z pewnością będzie to jakaś drobnostka, bo zawsze tak było. Nigdy za wiele dla siebie nie chciała. Zawsze była bardziej dla innych niż dla siebie samej.
– Pomóż mi godnie odejść – w Jej oczach czaił się lęk, że jednak to za wiele, że on odmówi.
– O czym ty mówisz, mamo? – Piotr już przeczuwał, co usłyszy, jednak do ostatniej sekundy, zanim padnie to słowo, udawał, że nie rozumie.
– Pomóż mi umrzeć – westchnęła cicho. – W spokoju.
– Ale.. Dlaczego ja?- Mężczyzna nie rozumiał, z jakiego powodu został wybrańcem. Żarty sobie robiła, czy właśnie wystawiała na próbę jego wiarę?
– Tobie będzie łatwiej, bo jesteś księdzem- wycharczała pomiędzy jednym, a drugim kaszlnięciem.
– Jestem też twoim dzieckiem , gdybyś zapomniała – dodał urażony.
– No właśnie – przyznała mu z werwą rację. – Dlatego nie pozwolisz mi zdychać, jak psu w męczarniach. Poza tym nikt nie będzie Ciebie o nic podejrzewał. Ksiądz i syn w jednym. Przecież nie pomógłby matce odejść z tego świata…
– No jestem pod wrażeniem. – Piotr podszedł do brudnego, zakratowanego okna. – Istny gambit królowej!
– Raczej hetmański- zachichotała niczym młode dziewczę. – W końcu to będzie twój ruch…
Piotr nie skomentował tego nawet drgnięciem ust. To matka jako pierwsza wtajemniczyła go w zaułki wiary chrześcijańskiej i sama żyła zgodnie z dziesięcioma przykazaniami. Kochała i szanowała każdy najbardziej zarobaczony przejaw życia, znosząc do domu czworonożne i skrzydlate nieszczęścia, pojąc wróble pisklęta antybiotykiem z pipety, nie zgadzając się na małe i duże śmierci. Nie zabijała nawet pająków, które szczególnie w porze jesiennej ochoczo i w coraz większych rozmiarach pojawiały się w ich domu, szukając przytułku na zimę. Wynosiła je, upychając pod szklanką, na skrawkach gazet na taras. Tam z sukcesem zimowały pod wiklinowymi koszami na donice.
To z matką szeptał w dzieciństwie w cichym transie „Ojcze Nasz”, kiedy kolejny dzień się kończył i od niej chłonął akceptację wszystkich kłód pod nogi, które co jakiś czas rzucało im życie, mówiąc „sprawdzam”, bo Ten u Góry wiedział najlepiej, co robi.
Głowa Heleny opadła na poduszki, kiedy ponownie zmorzył ją sen, mógł zatem bez skrępowania przyjrzeć się swojej rodzicielce. Piotr próbował w jej uśpionych rysach odczytać, czy prośba, którą przed chwilą usłyszał, nie jest może jakiegoś rodzaju żartem, potworną i ostateczną próbą jego wiary, sztuczką, którą wymyśliła na morfinowym haju.
Zabrał z krzesła płaszcz i wyszedł bez słowa na korytarz. Zjechał windą na parter, gdzie mieścił się szpitalny bar. Ochota na jedzenie przeszła mu całkowicie, ale musiał napić się mocnej, czarnej kawy. Najlepiej po turecku. Chociaż właściwie miał ochotę na czystą wódkę.
Pani za barem, mówiąca po polsku z wyraźnym ukraińskim akcentem, nie zrozumiała o jaką kawę mu chodzi.
– Po turecku? Nie mamy tureckiej kawy. – Wskazała na ekspres za plecami. – Jest Jacobs.
– Proszę wsypać dwie łyżeczki mielonej kawy do szklanki i zalać wrzątkiem – wyjaśnił cierpliwie.
Ukrainka dostrzegła koloratkę pod kołnierzykiem koszuli klienta i zrobiła się jeszcze bardziej uprzejma.
– Ach, chce ksiądz zalewajkę? – W jej oczach pojawił się błysk słowiańskiego zrozumienia.
– Jeśli tak to nazywacie …- Uśmiechnął się mimochodem.
Usiadł przy narożnym stoliku, okrytym ceratą w kratę nad parującym napojem i ponownie zatopił się w myślach.
Na swojej duchowej drodze doświadczył wielu absurdów nauk Kościoła, które nijak się miały do prawdziwego życia. Od kilku lat nie prowadził mszy, nie przemawiał z ambony, usunął się z kościelnego świecznika w szarość domów opieki czy hospicjów, gdzie udzielał swoich posług. Tam czuł się bliżej Boga. Często był ostatnią osobą, która trzymała terminalnie chorego za rękę. Jeszcze ciepłą rękę. Towarzyszył cierpliwie duszy uwięzionej w cierpiącym ciele, aż nadejdzie jej czas pożegnania. Przeczuwał niejednokrotnie, kiedy to nastąpi. Chory na kilka dni przed śmiercią zaczynał rozmawiać ze swoimi bliskimi- tymi po drugiej stronie. Kłócił się z rodzicem, wzywał brata, żonę. Patrzył z uporem w jeden punkt na ścianie i z rozrzewnieniem się do niego uśmiechał. Jego twarz robiła się jakby woskowata. Nos sprawiał wrażenie, że się zapada. Wtedy ksiądz Piotr rozumiał, że jest to ostatni moment na udzielenie sakramentu namaszczenia. Powiadamiał też krewnych, jeśli był z nimi kontakt, żeby się pożegnali.
Śmierć często przychodziła na ranem, tuż przed świtem. W pokoju robiło się jakby chłodniej. Pacjent często na chwilę otwierał przedziwnie trzeźwe, jak na jego stan oczy, cicho wzdychał i już. Dokonywało się. Naturalnie. O właściwym czasie.
A teraz na prośbę własnej matki miał zabawić się w Boga? Wziąć do ręki nożyce i przeciąć wstęgę życia, tak po prostu, jak gdyby nigdy nic? Z lekkością, jakby otwierał kolejny nowo wybudowany market?
Czy tylko on dostrzegał paradoks tej sytuacji?
Nie ma mowy- mruknął pod nosem. Niech poprosi kogoś innego. Swoje dwie córki z pierwszego małżeństwa na przykład. Piotr nawet nie wiedział, czy jego przyrodnie siostry bywały tutaj w szpitalu. Nigdy się na nie nie natknął. Rodzeństwo nie miało ze sobą zbyt dobrych kontaktów. No dobra- nazwijmy to po imieniu- nie miało żadnego kontaktu. Kobiety były od Piotra dużo, dużo starsze. Wyprowadziły się z domu, zanim on się pojawił na świecie i miały żal do matki o to późne, niezaplanowane macierzyństwo. Dodatkowo nie cierpiały Krzysztofa- drugiego męża Heleny i nigdy, aż do jego nagłej śmierci, nie zaakceptowały tego związku. Podłe siostry, jak w złej bajce.
Krystyna i Henia- to będzie jego odpowiedź. On nie ma prawa uśpić nawet psa. Wszystko jest w rękach Stwórcy i ma się dokonać, tak jak zaplanowano.
Dopił kawę i zerwał się z barowego krzesła, tak jakby pozostanie na nim dłużej mogło odwrócić jego postanowienie. Pognał schodami do góry, licząc na to, że matka już się ocknie i że będzie mógł od razu zakomunikować jej, co postanowił.
Helena rzeczywiście nie spała. W sali krzątały się za to dwie pielęgniarki. Jedna zmieniała zabrudzoną w wyniku torsji pościel, druga podwieszała na stojaku do kroplówki kolejny worek z przezroczystym płynem, który miał wystarczyć za kolację. Po fali wymiotów pacjentki personel szpitalny nie podawał już zaplanowanego posiłku.
Piotr nie był gotowy na taki widok. Matka była jeszcze bardziej wycieńczona i praktycznie zapadała się w materac. I on miał jej właśnie bezdusznie oświadczyć, że nie spełni jej ostatniej prośby.
Helena zawstydzona swoim stanem uśmiechnęła się na powrót syna. Myślała, że dzisiaj go już nie zobaczy, że pognał do swoich spraw i licznych podopiecznych. Oboje czekali w milczeniu, aż pracownice medyczne uwiną się ze swoją pracą i Piotr będzie mógł podejść do łóżka.
Nareszcie zostali sami.
– Często to się teraz zdarza?- zapytał Piotr kierując wzrokiem po czystej już wprawdzie pościeli, ale oboje wiedzieli, że nawiązuje do jej stanu zabrudzenia sprzed kilku chwil.
– Praktycznie codziennie- jeszcze bardziej osłabionym głosem wykrztusiła Helena.- Dlatego rozumiesz- czas gra tutaj dość znaczną rolę.
– Rozumiem. I nie rozumiem- Piotr miał mętlik w głowie. Nie miał serca, by powiedzieć jej, co uchwalił przed jednoosobową komisją- sobą – siedząc w szpitalnym barze.
– A w jaki sposób miałoby to się według Twojego scenariusza odbyć?- w sumie nieważne, czy on, czy kto inny będzie wykonawcą tej ostatniej woli matki, sposób będzie pewnie ten sam. Zatem tak- chciał go poznać.
– Oj synu- z wyraźnym zniecierpliwieniem w głosie odparła Helena- w Internecie da się teraz wszystko załatwić, prawda?
– Widzę, że już się zdążyłaś zorientować, co i jak?- Piotr był coraz bardziej sfrustrowany, bo zawężały się możliwości odmowy.
– Zamówię przesyłkę z mojego konta i na adres paczkomatu, tak żeby nic nie zaprowadziło śledczych do Ciebie. Jedynym Twoim zadaniem będzie odebranie przesyłki i przyniesienie jej do szpitala. Potem podłączysz ten środek do kroplówki. I wyjdziesz.
– Naprawdę słyszysz co mówisz?- Piotr podniósł głos, co zdarzało mu się bardzo rzadko. I jeszcze oświadczasz to tak totalnie bez emocji, tak jakbym miał skoczyć do sklepiku po colę… –Wstał i ponownie podszedł do okna. – Mam podłączyć Ciebie do śmiercionośnej trucizny i wyjść?
– Tak. I to jeszcze niezauważony przez personel medyczny.- Helena nie dała się ponieść agresywnemu tonowi jego wypowiedzi. Trzeba to zaplanować w takich godzinach, kiedy nikt do mnie nie zagląda, jest po obchodzie lekarzy, a pielęgniarki siedzą w swoim kantorku opychając się bombonierkami, które w ilościach hurtowych są im donoszone przez rodziny i bliskich pacjentów. I dobrze by było, żebyś miał jakieś alibi.
-Alibi? Niby jakie?? A co, jak jednak ktoś mnie tutaj zauważy? W sutannie jednak rzucam się bardziej w oczy, niż inni śmiertelnicy odwiedzający swoich ulokowanych tutaj bliskich.
– No po pierwsze to nie możesz przyjść w swoim kościelnym mundurku- Helena wydawała się lekko zniecierpliwiona, tak jakby po raz enty tłumaczyła proste na pozór zadanie z matematyki przeznaczone dla ośmiolatków, komuś kto ma co najmniej dziesięć lat i powinien je pojąć w mig. Musisz być ubrany jak przeciętny Kowalski, nic wyróżniającego Cię z tłumu. Najlepiej szara bluza z kapturem, który mógłbyś mieć nasunięty na głowę, dżinsy, proste sportowe buty.
– Długo nad tym wszystkim myślałaś co?- rozdrażnienie w jego głosie mieszało się z pewnego rodzaju podziwem.
– Odkąd znam diagnozę- Helena nie dała się sprowokować.
– No to co z tym moim alibi? Gdzie niby w tym czasie miałbym być?- emocje w tonie głosu Piotra wydawały się uspokajać.
– U któregoś ze swoich terminalnie chorych podopiecznych. Najlepiej takiego, który ma pokój na parterze, skąd mógłbyś niepostrzeżenie się wymknąć, na przykład przez okno i wrócić również tą samą drogą. I jeszcze musiałoby to być blisko szpitala.
– A jakieś akcesoria Jamesa Bonda mogę posiadać?- drwina mieszała się ze stanem przedgłupawkowym.- Wiesz mamo, jakąś linę wyskakującą z zegarka, super szybki pojazd, którym dotrę do szpitala w kilka sekund? Zestaw peruk chociażby?- szyderczy śmiech Piotra był już nie do opanowania.
Helena ku zdziwieniu syna również zaczęła się głośno śmiać. Poczucie humoru odziedziczył przecież po niej. – O tym nie pomyślałam, ale z tą peruką to nie taki głupi pomysł. I może okulary jeszcze jakieś mógłbyś mieć.
– No dobra, powiedzmy, że wszystko do tego momentu wydaje się dopracowane. A co jeśli, ktoś tutaj wejdzie podczas, gdy ja będę majstrować przy kroplówce?
– Oj Piotruś. Zawsze może pójść coś nie tak. Gdybym miała się obawiać wszystkich czarnych scenariuszy w mojej głowie, nie zrobiłabym większości szalonych rzeczy w życiu. Rzeczy, które jednak pchały mnie gdzieś dalej, do sytuacji i ludzi, których miałam w danym czasie spotkać. Takich chwil nie da się zaplanować.
– No, ale ja właśnie mam nikogo nie spotkać!- Teraz to Piotr był sfrustrowany- i nie planujemy spontanicznego wypadu na kawę i tiramisu do Bolonii, tylko Twoją śmierć mamo! W co Ty chcesz mnie wpakować?
– Och synu- westchnęła głośno Helena- Wyczerpała mnie ta dyskusja. Muszę się teraz zdrzemnąć. Przemyśl to sobie na spokojnie i przyjdź proszę jutro. Wtedy doprecyzujemy ten plan.
Kobieta udała, że wpada w drzemkę.
Pocałował ją w czoło i posłusznie wyszedł ze szpitalnej izby, wściekły na siebie, że nie odważył się jej odmówić. No i dał jej nadzieję, przynajmniej do jutra, że jednak podejmie się spełnienia ostatniej matczynej woli.
– Idiota!- mruknął pod nosem. Ze zdenerwowania skręcił nie w tę klatkę schodową i znalazł się w okolicach szpitalnego prosektorium. I tutaj miałby za jakiś czas przyjść i oglądać zwłoki swojej rodzicielki? W zawodowym życiu napatrzył się na sporo nieboszczyków, czasami w różnym stanie pośmiertnego rozkładu ciała i nie robiło to na nim większego wrażenia. Jednak sama myśl, że tym razem miałby oglądać nagie ciało własnej matki i jeszcze odgrywać rolę kogoś, kto nie ma z faktem jej śmierci nic wspólnego, przyprawiła go o gęsią skórkę. Do cholery! był księdzem, a nie pierwszoplanowym aktorem nominowanym do Oscara za rolę życia.
Wydostał się w końcu ze szpitalnych czeluści, jakimś tylnym tajemnym wyjściem dla personelu. Wyjął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów, którą zarekwirował uczniowi w szkole. Sam rzucał palenie od kilku lat. Po okresach wstrzemięźliwości zawsze przychodził moment taki jak ten – kiedy musiał, po prostu musiał zapalić. Zaciągając się dymem, czuł, że puls mu zwalnia i odzyskuje w miarę trzeźwe myślenie. W oddali słychać było zbliżający się sygnał karetki. Oto wieziono kolejnego nieszczęśnika. Piotr przypomniał sobie, że ma dzisiaj jeszcze służbę w hospicjum, do której zupełnie się nie nadawał. Potrzebował spokoju i chłodnej głowy. Zgasił papierosa i powlókł się na parking. Wsiadając do auta, postanowił pojeździć trochę bez celu po okolicy. To zawsze pomagało mu przewietrzyć głowę. Włączył radio i zaczął przeszukiwać kolejne stacje, aż natknął się na odpowiednią nutę. …forever trusting who we are and nothing else matters…
Podkręcił głośność do maksimum i zaczął śpiewać, a raczej wydzierać się do przedniej szyby.
Być wiernym sobie – tak – to było jego najważniejsze motto życiowe. Cokolwiek by się w jego rzeczywistości nie działo – ostatecznie okazywało się, że wierność swoim wartościom pozostanie przy sobie, mimo wielu pokus, jakich doświadczał, jako przecież najzwyklejszy człowiek i mężczyzna, wychodziło na dobre. Jemu, sytuacji i tej drugiej stronie. Pochłonięty rozmyślaniami nie zauważył, kiedy skręcił w obficie zalesiony odcinek miasta, szosa była pusta, a to zachęcało do przyciśnięcia pedału gazu. Nagle kącikiem oka dostrzegł ruch pomiędzy drzewami z prawej strony. Wprost na jego samochód gnała duża sarna. Piotr odruchowo zahamował. Po sekundzie poczuł silne uderzenie i szarpnięcie. Pojazd stanął. Kierowca spocony od nagłej emocji wyłączył silnik i rozejrzał się wokół swojego tourana oraz zerknął w lusterka. Sarny jednak nie było widać. Wysiadł i obszedł auto dookoła. Zwierzę leżało na boku przy prawym kole, ciężko oddychało i wbijało w niego przerażone brązowe ślepia.
– Do jasnej cholery – zaklął rozglądając się bezradnie wokół, ale nikogo nie było w zasięgu wzroku.
Nie wiedział, co robić – to, że zwierzę oddychało i wodziło za nim wzrokiem, było chyba dobrym znakiem, jednak on nie miał żadnego doświadczenia w takiej sytuacji. Wahał się, czy podejść bliżej i pogłaskać lśniącą jasnobrązową sierść, czy może taki gest spłoszy sarnę i wykona ona jakiś niekontrolowany ruch. Wyjął telefon i wyszukał namiary na lokalnego weterynarza. Wybrał numer i po kilku sygnałach zmęczony męski głos wysapał po drugiej stronie – Halo!
Piotr pokrótce opisał sytuację, w jakiej się znajdował. Weterynarz miał dojechać na miejsce zdarzenia za jakiś kwadrans. Zgodnie z jego instrukcjami mężczyzna wyciągnął z bagażnika folię ratunkową i wrócił w pobliże sarny, aby ją okryć. Stworzenie poruszyło kopytami, jakby chciało zerwać się do skoku, pozostało jednak unieruchomione na jezdni, tylko wzrok wyrażał jakby wdzięczność?
Potem Piotr zabezpieczył stojące na jezdni auto, zanosząc trójkąt w odliczoną krokami odpowiednią według niego odległość i stawiając go na asfalcie. Kiedy wracał do pojazdu i dzikiej zwierzyny, zabrzęczał jego telefon komórkowy. To weterynarz błądził gdzieś w pobliżu i prosił o dokładniejsze wskazówki dojazdu do miejsca zdarzenia. Piotr nie znał tych okolic zbyt dobrze. Wysłał lekarzowi pinezkę do lokalizacji.
W końcu usłyszał dźwięk silnika, a potem zobaczył światła zbliżającego się pojazdu.
Samochód minął jego tourana i zaparkował kilkanaście metrów przed nim. Z wnętrza pojazdu wyczłapał się niski jegomość, targając w ręku skórzaną torbę.
– Dzień Dobry! – krzyknął z daleka lekarz i niespiesznie podszedł do Piotra.
– Chyba nie bardzo dobry – Piotrowi wyrwała się niechcący cicha uwaga. – Witam Pana. – Wyciągnął rękę, którą ten drugi uścisnął delikatnie niczym panna na balu inauguracyjnym.
– No co my tutaj mamy? – Weterynarz przykucnął przy głowie sarny, zbadał jej puls, pomacał oględnie po tułowiu. Podnosząc się, wysapał: – Muszę ją uśpić, nic już z niej nie będzie. No chyba, że pasztet.
– To nie było śmieszne – upomniał go ksiądz.
– Przepraszam, rzeczywiście, ale ona ma przetrącony kręgosłup, trzeba skrócić jej mękę. Pójdę do auta po odpowiednie środki i narzędzia. Proszę przy niej zostać.
– A dokąd niby mam iść? – wymruczał pod nosem Piotr. – Na grzyby?
Piotr stał nad żywym jeszcze stworzeniem i przyglądał mu się z mieszanymi uczuciami. Sarna miała piękną lśniącą sierść, muskularny biały zad i zgrabne, jeśli tak to można ująć, pęciny. I duży brzuch.
Chyba lubiłaś sobie pojeść, co? – zagadał do niej, jakby miała mu coś odpowiedzieć. Nagle jej brzuch się poruszył – raz, potem drugi, a po boku ukazało się wyraźne uwypuklenie.
– Cholera! –To weterynarz wrócił akurat z ekwipunkiem – W tym miesiącu to już trzecia sarna, którą muszę uśpić.
– Nie może Pan! – Piotr stanął między zwierzęciem, a mężczyzną. – Ona jest w ciąży! Nie zauważył Pan?
Lekarz jeszcze raz pochylił się nad brązowym tułowiem.
– Rzeczywiście… – stwierdził skonsternowany. – Ale ona za parę minut zdechnie, nie zdążymy jej dowieźć do żadnej kliniki.
Piotr ruszył ponownie do bagażnika i zaczął w nim nerwowo gmerać, wyłaniając się po chwili z dużą finką w ręku.
– Ale co chce ksiądz zrobić, na miłość boską?!
– Trzeba rozciąć jej brzuch i uwolnić młode, chyba pan wie jak?
Obaj panowie przykucnęli nad jeszcze żyjącym stworzeniem. Ksiądz przekazał nóż lekarzowi. Ten obmacał brzuch sarny i wykonał nacięcie podbrzusza w pobliżu tylnych nóg.
Trysnęła krew, zwierzę poruszyło kopytami.
– Musi ksiądz mi pomóc, proszę wyciągać młode- lekarz podał mu gumowe rękawiczki- ja będę przytrzymywać brzegi nacięcia.
Piotr nie miał wyboru, choć jeszcze nigdy nie uczestniczył w porodzie i to z miejscem dla VIPa oraz wrażeniami niczym w kinie 5D, z zawahaniem i lekkim obrzydzeniem zanurzył dłoń w ciepłym wnętrzu biednej samicy i wyciągnął jedno mokre koźlę, które odłożył na folię.
– Musi ksiądz jeszcze pogmerać, może być jeszcze jedno, albo dwa.
Po kilku minutach na poboczu leżały trzy oblepione śluzem koźlęta podobne bardziej do obcych z innej galaktyki. Weterynarz podał matce zastrzyk. W tym czasie Piotr powiadomił policję o zdarzeniu.
Owinięte folią koźlęta zapakowali do auta weterynarza, który odjechał w stronę miasta.
Piotr został na placu boju wycierając zakrwawione ręce o ciemne spodnie, wpatrując się tępo w zwłoki sarny.
– No to zabiłem cię. – Do oczu naszły mu łzy. – Przepraszam…
Nie wierzył w niebo dla braci mniejszych, ale mimochodem w myślach odmówił modlitwę i przeżegnał to żywe jeszcze kilka minut temu stworzenie boskie.
Otworzył drzwi pojazdu i opadł na przednie siedzenie czekając na odpowiednie służby.
Nie miał siły już na nic.
Zadzwonił do hospicjum, że dzisiaj nie da rady dotrzeć. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w swoim skromnym mieszkaniu, wykąpać się i ochłonąć. Oczekiwanie na zakończenie czynności służbowych, jakie wykonał patrol policji oraz droga powrotna do domu zajęły mu prawie dwie godziny. Jednak pierwsze, co zrobił po dotarciu do celu, to nie była wymarzona kąpiel. Zamiast tego, otworzył butelkę whiskey, której nie tykał od dawna i polał sowicie do szklanki, po czym opadł z westchnieniem na jedyny w pokoju, mocno zużyty fotel.
Tam zastał go świt.
Z trudem podniósł się z siedzenia i poczłapał do łazienki. Zimny prysznic i mocna kawa powinny postawić go na nogi. Tak też się stało. Przejrzał telefon i listę wiadomości. Kilka było od podopiecznych, ale mógł odwlec odpowiedź, jedno powiadomienie o paczce do odebrania z paczkomatu na drugim końcu miasta. Przeszedł go dreszcz, bo zdał sobie sprawę, co to za przesyłka. Na odebranie jej miał 48 godzin. Po tym czasie pakunek wróci do nadawcy, jak informowała treść sms-a.
No dobra – pomyślał Piotr – w sumie mogę odebrać to coś, zaniosę to matce do szpitala, a ona niech zleci dokończenie dzieła komuś innemu. Postanowił, że pod wskazany w wiadomości adres pojedzie w przerwie między wizytą w hospicjum, a dyżurem w szkole. Dzień mijał szybko, lecz nie niefrasobliwie. Z tyłu głowy Piotrowi pulsowała dokuczliwa myśl o zadaniu, jakie miał do wykonania. Gdzieś w okolicach południa zadzwonił weterynarz, informując, że młode sarenki mają się dobrze, są zabezpieczone i uczą się jeść z butelki. Dawał im duże szanse na przeżycie. Ta informacja podniosła Piotra lekko na duchu, ostatecznie bilans życia i śmierci wychodził na plus. Jeden zgon za trzy nowe życia. To jednak ponownie przypomniało mu o agonii, do której miał się przyczynić lub wręcz odwrotnie, nie przyłożyć nawet palca – wszystko zależne było od jego postanowienia. Postanowienia, które wcale nie było takie oczywiste. Akcja z sarną zmieniła trajektorię jego emocji i opinii na swój temat. Ostatecznie okazało się, że był zdolny do zadania śmierci – nawet jeśli ta była skutkiem wypadku. Był dla siebie na tyle surowy, że nie miało to znaczenia: wypadek, przypadek, los, fatum, jak zwał tak zwał. To on był kierowcą pojazdu, który spowodował zgon żywego stworzenia. No dobra – nie lubił tak siedzieć na płocie bez końca, czas było podjąć jakąś decyzję, dobrą, czy złą, ale w końcu podjąć.
Pojechał po paczkę. Odebrał ją opatulony w bluzę z kapturem i ciemne okulary, tak na wszelki wypadek, gdyby w okolicy paczkomatu były umieszczone jakieś kamery. W aucie rozerwał karton. Przesyłka zawierała plastikowy worek z przezroczystym płynem, bez żadnych opisów, równie dobrze mogłaby być to woda z kibla. Wpuszczona dożylnie w wycieńczony organizm matki zapewne zebrałaby śmiercionośne żniwo. Trzymał przedmiot zbrodni w dłoniach, ugniatał, ciecz przelewała się tam i z powrotem. Dotarło do niego, że już jest winny i tak czy owak zostanie osądzony tam na górze, więc w zasadzie może sprawę doprowadzić do końca nie szukając współsprawcy. Szamotał się niczym ryba w sieci, bo nigdy wcześniej nie stał przed tak trudnym wyborem. Zdradzić to w co wierzył, czy zawieść zaufanie, jakie pokładała w nim matka? W chwilach zwątpienia najczęściej wypatrywał znaków- tekstu piosenki w radio, słowa na billboardzie, cytatu w Biblii. Wrócił do mieszkania po Świętą Księgę. Zgodnie ze swoim zwyczajem otworzył ją na chybił trafił i przeczytał na głos pierwsze słowa, które przykuły jego uwagę:
-Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was- był to fragment pierwszego Listu św. Piotra 5,7.
W jakimś sensie poczuł ulgę. Może niepotrzebnie tak się nad tym wszystkim głowi?
Telefon z hospicjum wyrwał go z otchłani rozważań. Pan Kazimierz odchodził. Ksiądz był potrzebny jak najszybciej. Pan Kazimierz miał dziewięćdziesiąt trzy lata i od dwóch miesięcy przebywał w tej placówce. Rak jelita grubego. Piotr oswobodzony ze sportowej bluzy, zarzucił na siebie jeszcze w aucie ciemną koszulę, w kołnierz zatykając koloratkę i przyspieszonym krokiem podążył do sali, w której leżał pan Kazimierz. Pacjent był przytomny. Poznał księdza. Piotr zbliżył się do łóżka przysuwając krzesło, na które niezgrabnie opadł.
– Zdążył ksiądz- wyszeptał pan Kazimierz.
Piotr namaścił czoło i dłonie chorego wypowiadając słowa modlitwy, a potem zapytał:
– Chce Pan coś komuś przekazać?
– To było niepotrzebne…- Kazimierz z trudem wydobył z siebie słowa.
– To znaczy?- Piotr nie zrozumiał.
– Ten czas tutaj. Mogłem odejść wcześniej.
– Tak chciał Bóg.
– Pieprzenie….
Piotr czuwał nad łożem chorego do świtu. Świt zebrał swoje żniwo. Niezawodnie.
Rankiem przyszedł do niego nagły impuls, by uwolnić najbliższą mu osobę od niewyobrażalnego cierpienia. Wrócił do auta, ponownie zarzucił na grzbiet szarą bluzę z kapturem, włączył silnik i ruszył w kierunku szpitala. Przerażająco spokojny z umieszczonym w plecaku zabójczym ładunkiem wspinał się po schodach placówki medycznej układając w myślach słowa pożegnania z matką. Była to oda wdzięczności za oddaną służbę w roli samotnej rodzicielki przetykana delikatnymi nićmi żalu i pretensji za zaprzepaszczone życiowe szanse. Piotr musiał przysiąść na trzecim piętrze. Rozpacz, że dzisiaj zobaczy mamę po raz ostatni zabierała mu oddech. Po chwili podniósł się i ruszył w znajomy korytarz. Pod salą, w której leżała Helena odnotował dziwne poruszenie pielęgniarek, jedna wybiegła z pokoju i szybkim tempem zmierzała w stronę dyżurki lekarskiej. Serce Piotra wpadło w nienaturalne drgania. Kiedy stanął pod drzwiami korpulentna sanitariuszka zagrodziła mu drogę.
– Nie może Pan teraz wejść – skwitowała żołnierskim tonem.
– A co się dzieje? Jestem synem, chciałbym zobaczyć mamę – odparł, siląc się na spokojny ton głosu.
– A to Pan… – Pielęgniarka zmierzyła Piotra od stóp do głów. – W tym stroju nie poznałam księdza. Pani Helena nie żyje. Przykro mi. Może Pan wejść na chwilę, ale proszę niczego nie dotykać.
– Ale… – Piotrowi odebrało mowę. – Jak to nie żyje? – wydukał wreszcie.
– No właśnie, też nie rozumiemy, godzinę temu była jeszcze w całkiem dobrej formie, nawet żartowała, że tak szybko nie zwolni łóżka.
– A ten zakaz dotykania czegokolwiek? – Piotr próbował połączyć kropki.
– Ano… – siostra zniżyła głos. – Podejrzewamy przypadek eutanazji, za chwilę będzie tutaj policja.
Paczka w plecaku mężczyzny zaczęła niemiłosiernie ciążyć.
Piotr oszołomiony wszedł do pokoju Heleny. Leżała bez ruchu w zmiętej pościeli, jakby w ostatniej chwili chciała z niej uciec. Twarz miała jednak spokojną. Podszedł tak blisko, jak tylko mógł i nachylił się nad ciałem matki, by wyszeptać prawie bezgłośnie:
– Dopięłaś swego Królowo… Szach-mat!
Po czym rozpłakał się, jak dziecko.