Lisbon story-

dzień pierwszy.

Czy da się zwiedzić Lizbonę w 3, a właściwie w 2,5 dnia? Od razu mówię, że się nie da. Ale warto próbować. Podjęliśmy taką próbę na początku listopada, kiedy u nas w Polsce już słotno i błotno , a na przykład w Portugalii jeszcze na chwile w samym blezerku liczyć można.

Niestety nie jesteśmy mocni w planowaniu i takie wypady dzieją się u nas na ostatnią chwilę. Tym razem rezerwowaliśmy wszystko osobno: apartamenty i lot.

Ponieważ mamy awersję do hotelowych miejsc, gdzie, żeby mieć trochę intymności trzeba dwa oddzielne pokoje rezerwować: osobny dla młodzieży i osobny dla nas. I wtedy brakuje nam po pierwsze wspólnej przestrzeni, a po drugie aneksu kuchennego, gdzie można co nieco podgrzać, kiedy ma się ochotę.

Apartament bukujemy na portalu Airbnb.pl. Trzeci raz skorzystaliśmy z tej usługi i jak na razie nie zawiedliśmy się.

Gospodynią naszego apartamentu jest Catia- bardzo sympatyczna kobieta. Czeka na nas ubrana dość odświętnie, aczkolwiek lekko dziwnie, kiedy dojeżdżamy z lotniska, żeby przekazać klucze. Okazuje się, że zaraz wybiera się na bal halloweenowy z córką. I tyle ją widzimy. Potem pomaga nam jeszcze zamawiając taksówkę na lotnisko w drodze powrotnej u zaprzyjaźnionej korporacji taxi. Dzięki temu dowiadujemy się, że taksówka, do której wsiedliśmy po przylocie do Lizbony przy lotnisku była dwa razy droższa….. Człowiek całe życie się uczy… i daje się robić w ….
Wylatujemy z Wrocławia- i tutaj duże i miłe zaskoczenie- lotnisko wrocławskie jest pięknie i nowocześnie zaprojektowane, taki Berlin na przykład, z którego najczęściej latałam, ma się czego wstydzić.
Lot przebiega spokojnie, trwa trzy i pół godziny. Trzeba pamiętać, żeby przestawić zegarek o godzinę do tyłu. Dzięki temu zyskujemy dodatkową godzinę tego pierwszego popołudnia.
Lizbona zachwyca już z okien samolotu- szczególnie imponująca rzeka Tag.
Po szybkim odświeżeniu, zrzuceniu kurtek, bo pierwszego listopada jest tutaj 18 stopni, bierzemy małe podręczne plecaczki i ruszamy w najbliższą okolicę, bo głodne żołądki nas wzywają. Dzielnica Belem na brak knajpek nie narzeka- jest to oprócz starego miasta jedna z bardziej atrakcyjnych turystycznie dzielnic Lizbony.
Nie kierujemy się w tym momencie żadnym przewodnikiem, raczej głodem i tym, żeby było blisko. Tak to lądujemy w O Prado na R. da Junqueira 474. Kamienice na zewnątrz, jak i knajpka w środku wyłożone słynnymi azulejos, czyli kafelkami, na których umieszczone są różne malunki.
Jemy pyszne krewetki, kalmary, dorsza. Nasyceni możemy iść dalej, może nieco chaotycznie.
Podążamy w kierunku Klasztoru Hieronimitów, chociaż nie mamy w planie zwiedzania. Robi się już wieczór. Po drodze zatrzymuje nas tłum przed słynną cukiernią Pasteis de Belem. Kolejka po słynne ciasteczka jest bardzo długa, ale my się nie przejmujemy. Wchodzimy do środka, bo według przewodników, szybciej znajdzie się miejsce przy stoliku. Oczywiście wcale nie jest aż tak szybko. Na wolny stolik w bardzo ciekawym wnętrzu, gdzie sala przechodzi jedna w drugą, można też podejrzeć cukierników przy pracy, czekamy dość długo. Ale oczywiście warto. Pastei de Belem są jeszcze ciepłe, pyszne, pachną budyniem i cynamonem. Jeszcze teraz cieknie mi ślinka na samo wspomnienie.
Zaraz po wyjściu z cukierni zza rogu wyłania się pięknie oświetlony w szarości zmierzchu monumentalny Klasztor Hieronimitów (Mosteiro dos Jeronimos). Robi niezwykłe wrażenie, ale już nie zdążymy tam wejść na zwiedzanie, bo zostało ostatnie pół godziny, kiedy jest otwarty dla turystów. Wchodzimy do kościoła, mijamy grobowce portugalskich bohaterów.
Dopada nas zmęczenie podróżnika, a trzeba jeszcze zrobić jakieś zakupy na śniadanie. Przypadkowo trafiamy do małego sklepiku prowadzonego przez Hindusów. Mała rada: zawsze proście o paragon. Bez paragonu wyobraźnia sprzedawcy nie zna granic….
Idąc do naszego apartamentu mijamy Muzeum Powozów- mamy zamiar je odwiedzić, ale nieco później.
cdn.

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *