O nie, proszę nie mylić z innym określeniem, że niby pod psem, czyli że mało fajnie.
Psi dzień dlatego, że jakoś tak prawie cały sam się zadedykował tym merdającym towarzyszom człowieka.
Najpierw trafiamy na międzynarodową wystawę psów rasowych i nie możemy się napatrzeć. A tu zobacz! Jaki fajny, a ten! A tamten! Masakra! Zapytaj jaka to rasa! Zobacz tam, jaka kulka puchowa, ja to bym chciała się do takiego puchatka wieczorem przytulić! Czy mogę pogłaskać? Chodzimy, wykrzykujemy, głaskamy, pytamy i nadziwić się nie możemy, że przy ponad tysiącu zgłoszonych uczestnikach, żaden rasowiec się na drugiego nie rzuca, nie próbuje swojej siły pokazać, z miski innemu nie wyjada, że tak potulnie się czesać dają, niektórym to sprawia wyraźną przyjemność, ekstazę wręcz. Gdy dochodzimy do całego stada pekińczyków to padamy ze śmiechu. Wszystkie, powtarzam: wszystkie! mają takie same czerwono- złote kokardki na zaczesanych nad oczami kitach. Nie mam zielonego, a nawet czerwono-złotego pojęcia, czy to coś w języku wystawców oznacza, czy nie? Niektóre jak u fryzjera z papierkami prostującymi włosy siedzą, jeden Pan Właściciel dumnie prezentuje szkatułkę z psimi ozdobami do włosów ( z tego chyba powodu, gdy wieczorem zainspirowana psią modą, zaczesuję sobie wplatańca i wpinam kolorowe spinki we włosy, mój syn dość złośliwie nazywa mnie pekińczykiem, hahah!). Przez chwilę stoimy z Bartim i próbujemy się nie śmiać z podsłuchiwanej i na pewno bardzo profesjonalnej rozmowy czeskich hodowców. Sorry, ale cokolwiek mądrego tam na temat psów było mówione, to po czesku i tak brzmiało zabawnie! Przy labradorach obowiązkowo wymiękamy, bo znamy jednego, bardzo sympatycznego, z którym na grzyby się za młodu (za jego młodu) chodziło. Niektóre psiaki mam wrażenie, że jednak nie są szczęśliwe, że w takim tłumie się znalazły, z niejednych psich oczu można tęsknotę za wolnością, laskiem, łąką lub chociażby kawałkiem ogródka wyczytać.
A gdyby tak wystawę ludzi urządzić, kazać im się tłoczyć w jakiejś hali, nadstawiać policzki do malowania i czupryny do czesania, a potem kazać się rasowo przechadzać po wybiegu. Aaa sorry, sorry, przecież coś takiego już mamy! np. wybory Miss przecież! Jako nie-miss, a i jako niepodniecająca się tego rodzaju zawodami zupełnie mi to wypadło z mojej nierasowo przyczesanej główki.
Opuszczając jednak biedne psiaki (bo co im z tych zdobytych medali przyjdzie? może jakaś lepsza kiełbaska jaka?) nie sposób się nie nadziać na jarmarczne budki z wszelkiego rodzaju badziewiem (torebeczkę w pieski sobie kupić można, a co!), my wybieramy orzeszki w karmelu, czyli coś dla ciała jednak.
Po popołudniowej serii wyśpiewywanych do udającego mikrofon mopa piosenek Króla Elvisa (mama udawaj szalejącą publiczność!, będę zdzierać bluzkę!), czeka nas jeszcze film o labradorze Marleyu (Marley i ja). Komentarze Majli ułożone chronologicznie do wydarzeń z filmu:
– jak będę dorosła to sobie takiego psa kupię!
– jaki słodki, śliczny! Chcę takiego!
– ale on wszystko niszczy! Może jednak sobie innego kupię…
– mamo, on zeżarł KANAPĘ! O nie!!
– o matko, taki ładny naszyjnik połknął!
– a taki ten basen czysty był!
– on coraz starszy jest, jak oni to robią?
– podasz chusteczkę? Nie, nie płaczę tylko tak do nosa…
– (cieknące łzy po policzkach, u mnie zresztą też): ale ja NIE PŁACZĘ! Katar mam tylko!
– dlaczego oni mu TO wstrzykują??
– dlaczego on musiał umrzeć??
– nie wiem, czy chcę psa: chyba bym potem razem z nim umarła…