Miałam plan. Taki plan zamknięcia się przed światem. Czasami tak mam i już. Znikam wtedy z powierzchni, pracy, skajpa, mejla, fejsa, jestem poza zasięgiem wszelkich współczesnych smyczy, którymi uporczywie trzymamy się życia. Komórka nawet jak dzwoni, to i tak jest ściszona, telefon w domu można odłożyć, tak by dzwoniący myślał, że jest zepsuty. Nawet jak ktoś wali do drzwi, to przecież można udawać, że to wcale nie do nas i zza firanki być, ale jakoby się nie było. Czasami mi się tak „ma” i już. Przez parę dni udaje mi się skutecznie ignorować świat i życie. To mnie w jakiś sposób resetuje, pozwala odsiewać ludzkie plewy od chlebodajnych ziaren. Po „tym” wracam odświeżona, zawsze trochę inna w środku, ze złapanym balansem, by móc przez jakiś bliżej nieokreślony czas stąpać po linie zawieszonej nad przepaścią i nie patrzeć w dół.
I tak miało być tym razem.
Bardzo starannie się do tego odwyku przygotowałam: miałam sobie ponicnierobić, nie wstając z łóżka przed południem, w tle miała plumpać płyta z Dianą Krall, pudełko z chusteczkami też w zasięgu się znalazło, nawet mój żołądek się dostroił i nie mógł patrzeć na chrupiącego rożka z jabłkiem.
A tu co?
A tu ŻYCIE. Życie o wiele mądrzejsze ode mnie, wciskało się mi w szpary pod drzwiami, jak woda na Titanicu, i wszystkimi możliwymi sposobami krzyczało: heloł, tutaj jestem!!! Ode mnie się tak po prostu nie ucieka!!!
Najpierw mnie sprawdziło telefonem od dawnej znajomej, która również się rozwodzi. A że ma tak samo jak ja, to nie mogłam nie odebrać przecież. Bo to zupełnie co innego, jak ktoś chce Cię nawracać i jak świadek Jehowy uparcie z teczką pod Twymi drzwiami stoi, a co innego, jak wiesz, że ktoś tonie, poci się ze strachu i jak z nim nie porozmawiasz, to może się kompletnie rozsypać na pięć tysięcy bardzo trudnych do ułożenia puzzli. Odbieram więc telefon od E. i po godzinie rozmowy, już nie wiem, kto kogo bardziej ratuje, ja ją, czy ona mnie? Moje problemy wydają się nagle głupio małe, nikt mi przecież w końcu dziecka nie chce zabrać i przed sądem od chorych psychicznie mnie nie wyzywa (chociaż jeszcze wszystko przede mną przecież). Po tym telefonie mój żołądek nawet łakomie łypie swoim pustym od wczoraj południa okiem na rożka i udaje się mu dwa gryzy chapnąć. Ale to na razie wszystko na co go stać. Dobra myślę z ulgą: można się w fotel zapaść i w horyzont pozerkać.
Ale nie, nie! Życie, och życie! Ktoś uparty (bardzo uparty) nie daje za wygraną i na moje „daj sobie ze mną spokój” reaguje wręcz odwrotnie, tym samym podnosząc mnie z kolan.
W międzyczasie do mojego mózgu zakrada się myśl, że może by się do zaprzyjaźnionej kosmetyczki A. wybrać i kładąc maseczkę na twarz i malując na kolorowo paznokcie jednak uleczyć przy okazji kawałek duszy? I tak jeszcze parę telefonów, które jednak trzeba odebrać (mama J. która chce Majli dzisiaj do siebie zabrać, fryzjerka O. która jest w ciąży i łatwiej jej będzie dzisiaj do mnie przyjechać, babcia, która jest sama czterdzieści osiem godzin na pół doby).
I tym sposobem późnym wieczorem jestem zrobiona od stóp do głów, wyglądam jak milion dolców (no dobra może pół miliona…), jestem nakarmiona sernikiem, błysk w oku wrócił, a ja no cóż mogę zanucić: „Kocham Cię życie!……
Choć barwy ściemniasz
Choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz
Choć się marnie odwzajemniasz
Kocham cię życie
Kiedy sen kończy się kończy się
kończy się o świcie
A ja się rzucam
Z nadzieją nową na budzący się dzień
Chcę spotkać w tym dniu
Człowieka co czuje jak ja
Chcę powierzyć mu
Powierzyć mu swój niepokój
Chcę w jego wzroku
Dojrzeć to światełko które sprawi
Że on powie jak ja- jak ja
Uparcie i skrycie
och życie kocham cię kocham cię
kocham cię nad życie