Tegoroczny kalendarz adwentowy uformował się sam. I nie był czekoladowy. Ani wypełniony świecidełkami. Nie mogłam z zawartości pojedynczych okienek zaparzyć aromatycznej herbaty. Ani wpiąć błyszczącej ozdoby we włosy. Każdego dnia postanowiłam otworzyć uszy i serce na czyjąś historię. A one same wpływały do mojej codzienności. Wystarczyło być bardziej czujnym. Bardziej niż zwykle. Cicho. Uważnie. Bez lukru. Z tych opowieści, które płynęły do mnie różnymi kanałami- na messengerze, whatsApp  i innych komunikatorach, przez telefon i przy kolacji, po kilku drinkach i w szarej trzeźwości poranka -wyłaniał się obraz, który nakłuwał moje serce igiełkami lodu. Lodu i zwątpienia. Tak wielu nie cieszyło się na te święta. Nie poczuło grudniowej ekstazy na myśl o najważniejszej kolacji w roku. Tak wielu z Was drażniły dźwięki christmas songów, tak wielu odwracało wzrok od świątecznych ozdób.

A za tym odwracaniem wzroku kryło się zmęczenie. Czasem świeże, jeszcze pulsujące pod skórą, czasem stare, zalegające w ciele jak źle zaleczona kontuzja. Była w nim strata, była żałoba — po kimś, kto odszedł, i po kimś, kto wciąż żyje, ale już nie zasiądzie przy tym stole. Były rozpadające się relacje, puste miejsca, których nie da się przykryć obrusem ani zagadać barszczem. Była samotność w parach i rodziny, które dawno przestały być bezpiecznym słowem.

Słuchałam i coraz rzadziej miałam ochotę odpowiadać. Bo co można powiedzieć komuś, kto nie czeka na Wigilię, tylko chce ją przetrwać? Komu grudzień nie pachnie pomarańczą i goździkami, ale lękiem, że znów trzeba będzie udawać. Że znów padną te same pytania, te same życzenia, które brzmią jak formułki, a nie jak prawdziwe zainteresowanie.

Ktoś od kilku lat nie świętuje, bo przy wigilijnym stole już nigdy nie zasiądzie syn. Krzesło stoi puste, ale zajmuje więcej miejsca niż wszystkie pozostałe. Najłatwiej więc zamknąć się w bombce żalu i nie patrzeć, jak inni ją dekorują.

Inny na samo wspomnienie ubiegłorocznej Wigilii dostaje skurczu żołądka. Wtedy, między barszczem a makowcem, odkrył zdradę. Od tamtej pory grudzień pachnie nie choinką, a strachem. Ucieczką jest zapychanie godzin ruchem, aktywnością, wyjazdem — byle tylko nie zatrzymać się na tyle długo, żeby wróciła myśl, że to może wydarzyć się znowu.

Pewien człowiek pojedzie do rodziny, ale dopiero po Wigilii. W ten sposób odwleka moment, w którym będzie musiał powiedzieć, że od lat tonie w długach. Że kolacja jest na kredyt. Spokój też.

Jedna osoba podjęła decyzję o rozstaniu z partnerem. Wie to na pewno. Nie wie tylko, jak powiedzieć o tym dzieciom. Ten moment — jak wszystkie sprawy naprawdę pilne — zostaje przesunięty na „po świętach”, jakby kalendarz miał moc rozgrzeszania z tchórzostwa.

Ciemnowłosa nastolatka właśnie trafiła do pogotowia opiekuńczego. Odstawiona tam bez ceremonii, jak niechciany pies do schroniska, bo matka sobie nie radzi. Nie ma tu opłatka, jest regulamin. Nie ma kolędy, jest cisza po zamknięciu drzwi.

Siedmiolatek, który spędza w tym miejscu drugą Wigilię, zawzięcie czyści wszystkie kąty w pokoju. Szoruje, jakby od tego zależało jego życie. Jakby idealnie gładka pościel mogła go ochronić przed powrotem do ojca. Ojca, który za skazę na prześcieradle przywiązałby go do kaloryfera. Dla porządku. Dla nauczki. Dla świętego spokoju.

I w tym samym czasie gdzieś indziej migoczą lampki. Ktoś podkręca głośność kolęd. Ktoś mówi, że to najpiękniejszy czas w roku.

Tylko że nie dla wszystkich.
Dla wielu grudzień jest miesiącem przetrwania. A Wigilia — datą graniczną, po której wreszcie będzie można przestać udawać, że wszystko jeszcze jakoś się trzyma.

Te historie nie mają wspólnego mianownika poza jednym: wszystkie są prawdziwe. I wszystkie dzieją się równolegle do migoczących światełek, zapachu pierników i zdjęć, które za chwilę trafią do sieci jako dowód udanych świąt.

Zrozumiałam, że tegoroczny kalendarz adwentowy nie odlicza do świąt. On odlicza do momentów szczerości. Do krótkich wyznań wypowiadanych półgłosem. Do wiadomości wysyłanych nocą, kiedy cisza robi się zbyt gęsta. Do rozmów, w których nie ma miejsca na „powinieneś się cieszyć”, „to przecież rodzinny czas”, „inni mają gorzej”.

I może właśnie tego najbardziej nam dziś brakuje — przyzwolenia, by nie czuć radości na zawołanie. By nie pasować do reklamy. By przeżyć grudzień po swojemu, bez brokatu, bez presji, bez konieczności tłumaczenia się z własnego smutku.

A może największym darem jest to, że ktoś pozwala nam być dokładnie tam, gdzie jesteśmy. Nawet jeśli to miejsce jest daleko od choinki?

Bo czasem pod choinką nie leżą prezenty — tylko rzeczy, których nikt nie chce już dłużej nieść.

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *