Sporo czasu już minęło, a jednak nie łatwo wyciągnąć te sprawy na światło dzienne.
Gdybym dzisiaj spotkała tego człowieka, pewnie ciśnienie by mi skoczyło, tak jak skakało pod koniec pracy w tamtym miejscu, kiedy on siedział za moimi plecami.
Ten rozkazujący roszczeniowy ton, te umyślne głośne dyskusje przy jego biurku, tak żebym nie mogła się skupić, ta kompletna ignorancja słów typu „proszę”, „dziękuję”.
Do dziś zastanawia mnie rozwiązanie zagadki pt. jak ktoś – kto mówiąc krótko jest totalnym chamem, może zostać dyrektorem pionu w niemałej firmie? Jak ktoś, kto bezkarnie pomiata ludźmi, może nimi skutecznie zarządzać?
No chyba, że na magnesach lodówkowych ma umieszczone motto cara Piotra I Wielkiego, o tym jak durny powinien być idealny podwładny.
Od początku nie było między nami chemii. Jak ktoś obejmuje nowe i to dyrektorskie stanowisko, fajnie by było, żeby przyszedł do swoich ludzi, przedstawił się, powiedział coś o sobie, udał chociaż, że próbuje zapamiętać nasze imiona. Ale po co? Lepiej jest się zamknąć w pokoju obok i przez kilka tygodni wzywać do siebie poszczególnych kierowników, nie odpowiadać na żadne maile, nie chodzić na spotkania.
Potem było podsumowanie oceny kwartalnej. Jako, że pełniłam funkcję kierownika (choć osobiście wolałam nazwę lider), podlegałam bezpośredniej ocenie Szanownego Pana Dyrektora. Jak jednak ktoś, kto zjawił się w firmie w ostatnich tygodniach kwartału mógł ocenić moją pracę z całych trzech miesięcy? A jednak, potrafił, ocenił i na dodatek uciął mi sporą kwotę z kwartalnej premii, którą z niemałym trudem z moim zespołem wypracowałam. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to nie wróży dobrze naszej współpracy.
Pan „Dierektor” stosował jedną niezawodna według niego metodę: zastrasz, a będzie Ci dane. Głównym punktem tego zastraszania było sugerowanie przez ogródki lub mówienie wprost, zarówno mi jak i moim podopiecznym, że jak się nie podoba to won!
Musicie robić to i to, w niepłatnych nadgodzinach- komu się nie podoba to wynocha!
Twierdzisz, że ten pracownik jest dobry i mam go awansować?- jak się zawiodę na Twojej opinii- to możemy się pożegnać!
Telefon późnym popołudniem, podczas, gdy z powodu choroby od kilku dni prawie nie mówię, a mój kaszel słychać na drugim końcu osiedla: zajmij się wysyłką towaru z magazynu, tak, żeby była jutro u klienta- jeśli nie to muszę zastanowić się nad Twoim stanowiskiem.
Do jednej z dziewczyn telefon również o mało fajnej porze, że jak natychmiast nie wróci do pracy i nie załatwi jednej sprawy to nie ma się po co na następny dzień pokazywać.
Trzy tygodnie chodzę dzień w dzień i proszę się o 3 dni urlopu w czasie ferii zimowych. Mój wniosek urlopowy ma bogate życie wewnętrzne, znika w nieokreślonych okolicznościach. W końcu udaje mi się wybłagać te parę dni wolności, ale mam wrażenie, że On myśli, że mi się wcale nie należą.
Któregoś dnia nie wytrzymuję- jak to się stało, że przez tyle lat pracy w firmie byłam dobrym, nagradzanym, wydajnym i szanowanym pracownikiem, a wraz z pojawieniem się Wiadomo Kogo, moje akcje lecą w dół w tempie godnym najszybszego rollcoastera? Udaję się zatem do szefowej działu kadr i opowiadam jak ja i moje „dziewczęta” jesteśmy traktowane.
Nic się jednak nie dzieje. Nic, zupełnie nic.
Przy okazji wizyty u Prezesa, zapytana zresztą jak układa mi się współpraca z nowym przełożonym dowiaduję się, że ów opowiada o mnie bzdury typu- ona nie potrafi obsługiwać excela. Z wrażenia zatyka mnie tak, że nie wiem co powiedzieć. Owszem, nie napiszę może makra, ale to czego potrzebuję na co dzień- potrafię zrobić. Prezes tłumaczy mi, że Wiadomo Kto, nie ma zdolności interpersonalnych i słabo sobie radzi z ludźmi, więc wie, że jest trudno, ale…… jakoś musimy współpracować.
Rozumiem to „ale”, jak mało kto.
Ale Ty jesteś w tym akwarium małą, nie nic ważną rybką. Jeśli będę miał wybierać, to wiadomo za kim stanę.
Skargi na Szanownego Dyrektora rosną jak grzyby po deszczu i to wyłącznie od kadry menadżerskiej.
Prezes znosi to jednak z zadziwiającą odpornością, wszyscy zastanawiamy się o co tutaj chodzi.
Fala między moimi ustami, a brzegiem tego pucharu goryczy rośnie do rozmiarów potopu, gdy któregoś dnia zupełnie bez powodu dowiaduję się publicznie w obecności całego mojego działu, że jestem głównym problemem tej firmy i że mogę sobie zacząć szukać nowego zajęcia.
Nie potrafię zachować kamiennej twarzy. Coś tam odpowiadam- że w tej firmie pracuje 600 osób i że z żadną z nich nie miałam do tej pory żadnego problemu, ale nie wytrzymuję i ląduję z płaczem w toalecie.
Potem składam pisemną skargę. Zanoszę ją do kadr.
Na drugi dzień dostaję wezwanie od szefowej kadr, że Prezes jest wściekły i że musimy to jakoś rozwiązać. Domyślam się co to znaczy, idąc na górę do jej biura.
Pada pytanie- czy byłabym w stanie wycofać tę skargę, zapomnieć i zacząć z tym Panem od nowa?
Pytam się – co to znaczy?
Pan Prezes i Pan Dyrektor są oburzeni tym pismem. Jeśli nie przeproszę będę musiała odejść z firmy.
Nie, nie zmienię zdania.
Na drugi dzień znowu wezwanie do kadr. Tym razem z konkretną propozycją- rozwiązania umowy o pracę z powodu likwidacji mojego stanowiska.
Wiem już, że tak to się musi skończyć. Nie chcą mnie tu. Podpisuję przygotowane dokumenty.
Kadrowa oddycha z ulgą- dobrze, że podpisałaś, bo inaczej musiałabym czegoś na Ciebie szukać….
Ach- to tak się to robi tutaj? -myślę i co chwilę zerkam na moją komórkę, którą położyłam przed sobą, sprawdzając, czy nie mam nowych wiadomości- dzieciaki pochorowane w domu zostawiłam.
-Chyba nie nagrywałaś naszej rozmowy?- wpada w panikę kadrowa.
Kurczę- głupia ja- miałabym świetny materiał do sądu pracy…
Nie wiem co czuję, jak wychodzę. Wszystko. Nic. Wściekłość. Rozżalenie. Strach. Ulgę.
Idę przez halę pełną huczących maszyn i wiem, że zaraz będę musiała powiedzieć coś dziewczynom. Nie mam siły. Odwlekam ten moment.
Będę musiała powiedzieć coś dzieciom, a że utrzymuję je sama- łatwo nie będzie.
To uczucie nagłego wyrzucenia za burtę, podczas, gdy rejs nadal trwa rozkłada mnie na łopatki.
Dwa dni później zbieram swoje rzeczy z biurka do kartonu jak w amerykańskich filmach, na pożegnanie dostaję od koleżanek i kolegów więcej kwiatów niż najbardziej lubiany belfer na dzień nauczyciela.
Dwa tygodnie potem na moje miejsce przychodzi znajomy Wiadomo Kogo. Niewielka zmiana w nazwie stanowiska i nikt się nie czepi.
Tak to się robi w firmach, które mają wielkie aspiracje.
Ta historia ma jednak swój happy end.
Trafiłam po kilku perypetiach ostatecznie do fajnej pracy, gdzie nikt mi nie brzęczy nad głową, gdzie czuję się doceniana, gdzie nikt mną nie pomiata, tylko dlatego, że jestem w jakimś stopniu od niego zależna. I mogę w spokoju robić swoje.
A syf, który zostawiłam na tamtym statku, sięgnął już drugiego dna. Ale o to niech martwią się już ci, którzy tam zostali. Nawet nie ma znaczenia, czy im współczuję, czy nie.