Moja druga krótka podróż do Szwecji zaczęła się od dotarcia na lotnisko do Poznania, mijając zamglone pola kukurydzy jeszcze nie zebranej (?!), a wyglądającej już na zaschniętą, miejscowości typu Kargowa z powtarzającym się na przystankach i blokach graffiti nieżyjącego aktora Macieja Kozłowskiego (sprawdziłam: rzeczywiście się tam urodził), z mijanymi reklamami świeżych jaj od kury zielononóżki, mniej więcej na wysokości Grodziska przypominając sobie, że jakieś n lat temu gdzieś w 8 klasie wtedy jeszcze podstawówki, będąc zagorzałą harcerką zdobywałam jakąś sprawność, której nazwy już nie pamiętam (coś w stylu piechura) i z Puszczykowa koło Poznania szłam z druhną Madzią do Grodziska nocą. Co za koszmar! Dwie ledwie co nastolatki, z już dosyć pokaźnym biustem, ale jeszcze strasznie naiwne, wędrujące nocą wzdłuż szosy! Jak sobie dzisiaj pomyślę o naszej głupocie, to aż mnie skręca. Ileż aut się wtedy zatrzymywało, aby zabrać nas na stopa (w żadnym aucie nie było kobiety!), ileż musiałyśmy się natłumaczyć, że nie możemy jechać, musimy iść, bo to sprawa honoru była, nie można było oszukać, chociaż nikt nie był nas wtedy w stanie sprawdzić. Honor! Kto dzisiaj używa tego słowa?? Oprócz tytułu mojego ulubionego serialu, raczej się z tym słowem dinozaurem nie spotykam.
Ale! Miało być o Szwecji, a nie dobrnęliśmy jeszcze do Poznania…
No to jak do Szwecji to tylko przez Kopenhagę, samolotem, do którego po pierwsze moja kupiona na tę okazję super mała walizka tylko na bagaż podręczny i tak została zdyskwalifikowana w przedbiegach, dostała czerwoną kartkę i musiała udać się na wózek rezerwowych, bo była „za gruba” (ależ tak trudno się zdecydować co zabrać na całe dwa dni podróży, już sama para dodatkowych kozaków zajmuje trzy czwarte pojemności bardzo ograniczającej mnie swoimi wymiarami torby, a gdzie cała reszta mojej szafy, i czy trzeba koniecznie w niedzielę wieczorem zdecydować się, w co się ubiorę we wtorek rano w Szwecji, a kto potrafi wywróżyć, jaki będę wtedy miała nastrój, jaka będzie pogoda i ile centymetrów będę miała mniej lub więcej w biodrach??), a po drugie do którego sama bałam się wsiadać bez kilku głębszych, tak żałośnie niestabilnie wyglądał na tle zaciągającego się mżącymi chmurami nieba.
W tym skurczonym kukuruźniku pozwoliliśmy się jednak zaskoczyć podobno nawet niezłym posiłkiem, którego z braku apetytu nie spróbowałam i doczytując artykuł o zaufaniu do siebie i do innych w najnowszym „Zwierciadle”, opadliśmy sprawnie na płytę kopenhaskiego lotniska, by stamtąd w tempie bardziej niż ekspresowym przetoczyć się środkiem morza przez dość imponujący most w mocno zapchanym pociągu do Malmo C.
Firma, do której hałasując kółkami walizek wtoczyliśmy się po kilkudziesięciu minutach powitała nas polską (!) recepcjonistką, która jak na czterdzieści lat nieprzebywania w ojczyźnie, doskonale radziła sobie z polskimi zawiłościami językowymi oraz naszym rozmówcą, który wyszedł do nas w kapcio-laczkach, poszedł po trzy kubki z IKEI i wręczając je nam zaprowadził nas do automatu z kawą, prosząc, abyśmy się obsłużyli. Sunąc po czystej wykładzinie i mijając poszczególne biurka, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że naruszam prywatność czyjegoś domu. I jeśli pierwsze wrażenie jest z reguły mocno behawioralne, to moje było: jak tu cicho, jak spokojnie, i jak wszyscy grzecznie pracując, wiedzą co mają robić! W ogólnej przestrzeni biura, odznaczały się wydzielone pomieszczenia do spotkań, jedno nawet superminaturowe mieszczące jeden malutki stół i dwa biurka. Gospodarze naturalnie uprzejmi i strasznie powolni, przy których automatycznie włączasz tryb cichy i spokojny, przy których krew trochę wolniej krąży i mimowolnie zastanawiasz się nad wpływem ilości słońca w roku na temperament człowieka.
Moi drodzy czytelnicy w liczbie słownie: dwóch, tu proszę mi wybaczyć bliżej nieokreśloną pauzę, ale z uwagi na długość dzisiejszego dnia oraz ilość wina wypitą do kolacji przygotowywanej przez zawstydzonego Johana, opowieść ta będzie toczyć się w odcinkach, jednym słowem cdn.……..